Wybrzeże Morza Czarnego ciągnie się wzdłuż całej północnej granicy Turcji. Jego wschodnią część, z miastami Rize i Trabzon, opisałam w poprzedniej relacji, poświęconej Górom Pontyjskim. Ostatni etap naszej wycieczki wiódł wzdłuż morza, do miasta Amasra, a stamtąd do Stambułu.
Jadąc z klasztoru Sumela na wybrzeże, mijaliśmy już nieco mniej zalesione zbocza górskie, tamy i sztuczne jeziora. Jedną z ciekawostek była miejscowość Özkürtün. Na jej rogatkach, obok wielkiego napisu – nazwy miasta, poustawiano naturalnych rozmiarów figury zwierząt gospodarskich i ludzi, a do jednej z liter była przywiązana żywa koza.
Giresun
Po południu dotarliśmy do Giresun. Historia miasta sięga VI w. p.n.e., ale najstarszym zachowanym zabytkiem są ruiny zamku z czasów pontyjskich. Zbudowano go na wzgórzu, nad zatoką w północnej części miasta. Z fortecy zachowała się centralna wieża i część połączonych z nią murów. Zamek został przebudowany na początku XIV w. i był wtedy jednym z umocnień Imperium Trabzonu, mającym chronić go przed Turkami.
Z murów roztacza się widok na miasto i morze, a zalesiony teren wokół wieży jest popularnym miejscem pikników. W najwyższym punkcie zamku pochowano kilku ważnych Turków, m.in. osobistego ochroniarza Atatürka.
Po obejrzeniu twierdzy zeszliśmy do centrum miasta, gdzie znaleźliśmy zadaszoną uliczkę z restauracjami, idealne miejsce na obiad.
Giresun i pobliskie Ordu słyną z upraw orzechów laskowych, których Turcja produkuje najwięcej na świecie. Na centralnym placu miasta stoi pomnik zbieraczy orzechów, a okoliczne sklepy sprzedają je pod różnymi postaciami, od bardzo świeżych, jeszcze z liściastą otoczką, przez łuskane, do wyrobów z orzechami.
Nasz kolejny hotel mieścił się w nowszej części miasta. Był to butikowy obiekt z motywami muzycznymi, w którym mieściło się tylko kilka pokoi i centrum spa. Pokoje nazwano dźwiękami z gamy: Do, Re, Mi…, a prysznic i umywalka w łazience miały wycięcia w kształcie instrumentów muzycznych, które można było podświetlić w różnych kolorach. Skorzystaliśmy z sauny i hammamu, które szczęśliwie mieliśmy tylko dla siebie.
Ordu
Rano pojechaliśmy do Ordu. Zaparkowaliśmy na jednym z wielkich darmowych parkingów przy stacji kolejki linowej, największej atrakcji miasta. Zbudowana w 2012 r. kolejka ma 2350 m długości i prowadzi z centrum miasta na szczyt 500-metrowego wzgórza Boztepe. Ze wzgórza roztacza się panoramiczny widok na Ordu i wybrzeże Morza Czarnego. Na szczycie mieszczą się sklepiki z pamiątkami, knajpki i hotel. Bilet w obie strony kosztuje 9 lir.
Samsun
Po wycieczce na Boztepe i krótkim spacerze po centrum Ordu, ruszyliśmy do Samsun. To największe miasto na tureckim wybrzeżu Morza Czarnego, w którym mieszka ponad pół miliona osób. Mimo kilku tysięcy lat historii, najbardziej znane jest z wydarzeń z początku XX w. W 1919 r. Mustafa Kemal Atatürk został tam wysłany dekretem sułtana, aby nadzorować proces rozwiązania armii osmańskiej, zarządzony przez mocarstwa Ententy okupujące stolicę i nadzorujące osmański rząd. Mustafa Kemal, w towarzystwie 22 oficerów, 25 żołnierzy i 8 pracowników administracyjnych, płynął w trudnych warunkach z Konstantynopola, na starym parowcu Bandırma, z niedziałającym kompasem, i zawinął do Samsun 19 maja 1919 r. Wbrew rozkazom rządu osmańskiego, zawiązał tu turecki ruch narodowy, który po prawie 4 latach doprowadził do proklamacji Republiki Turcji. Data przypłynięcia Atatürka do Samsun uważana jest za początek wojny o niepodległość Turcji.
Statek Bandırma uległ zniszczeniu krótko po wojnie, ale jego replika stoi w nadmorskim parku niedaleko centrum miasta. Park był pierwszym miejscem, w którym się zatrzymaliśmy. Oprócz statku, stoją tam jeszcze płaskorzeźby upamiętniające wydarzenia z wojny o niepodległość oraz armata, torpeda, miny podwodne i samolot wojskowy. Wstęp na teren parku kosztuje 2 liry. W niewielkim muzeum na pokładzie statku, znajdują się woskowe figury Atatürka i jego towarzyszy, wyposażenie okrętu i mapy.
Po obejrzeniu statku pojechaliśmy do centrum miasta. Na zatłoczonych ulicach trudno było znaleźć miejsce postojowe, a wjazd na podziemny parking był zablokowany. W końcu zatrzymaliśmy się w miejscu teoretycznie płatnym. Jednak w Turcji nie ma parkometrów. Jeżeli chodzący po ulicach parkingowy podejdzie, to się płaci. Jeśli akurat nie ma go w pobliżu, parkuje się za darmo i nie trzeba obawiać się mandatu. Okolica przypominała mi Stambuł w miniaturce: wszędzie tłumy ludzi i stojące w korkach samochody.
Obeszliśmy ścisłe centrum i odwiedziliśmy Gazi Müzesi, muzeum dedykowane Atatürkowi. Budynek hotelu Mıntıka Palas, zbudowanego na początku XX w., był opuszczony, gdy w 1919 r. Atatürk przybył do miasta. Władze postanowiły zakwaterować go w nim wraz z jego świtą i przeznaczyć gmach na jego siedzibę jako inspektora armii. Po wojnie o niepodległość, budynek został mu podarowany. Atatürk przebywał tu kilkakrotnie. Po jego śmierci, pierwsze piętro zostało przekształcone w muzeum, a na parterze działała biblioteka, a później teatr kameralny. Obecnie cały budynek jest muzeum, dostępnym za darmo. Na parterze znajduje się galeria ze zdjęciami z okresu od 19 maja 1919 do proklamowania Republiki oraz broń i ubrania wodza. Na piętrze eksponowane są rzeczy Atatürka, jego sypialnia i gabinet.
Synopa
Po krótkim odpoczynku, herbacie i słodkiej przekąsce w cukierni, pojechaliśmy do naszego celu na ten dzień, do Synopy (Sinop). Wysunięty w morze cypel był idealnym miejscem na port morski. Na miejscu osady założonej już przez Hetytów, w VII w. p.n.e. greccy osadnicy z Miletu założyli miasto, które rozwinęło się jako ważny port, biło własną monetę, a nawet zakładało własne kolonie. Z Synopy pochodził grecki filozof Diogenes. Przez wieki miasto przechodziło z rąk do rąk, aż w XV w. zdobył je sułtan Mehmed II. W 1853 r., w czasie wojny krymskiej, odbyła się tu znana bitwa morska, w której Rosja pokonała flotę turecką. Obecnie miejscowość, w której żyje ok. 50 tys. osób, jest popularnym miejscem wypoczynku dla mieszkańców Stambułu i Ankary.
Dotarliśmy do Synopy późnym popołudniem. Turystyczne centrum miasteczka, ciągnące się wzdłuż południowego brzegu cypla, pełne było ludzi i samochodów. Szczęśliwie zobaczyliśmy jedyne wolne darmowe miejsce przy samej promenadzie portowej. Szybko, ponieważ było tuż przed zamknięciem, przeszliśmy do więzienia, mieszczącego się po drugiej stronie starówki. Więzienie, będące obecnie muzeum, jest jedną z atrakcji miasta. Pobudowano je w XIX w. wewnątrz starej fortecy i było jednym z najstarszych w Turcji. Poeci i pisarze tureccy, którzy odsiadywali w nim swoje wyroki, opisywali je w swoich dziełach. Po zamknięciu, służyło za plan zdjęciowy popularnych tureckich seriali. Więzienie zrobiło na nas przygnębiające wrażenie, tym bardziej, że w środku zobaczyliśmy nawet budynek, w którym przetrzymywano dzieci.
Znacznie przyjemniejszym miejscem była południowa, zewnętrzna część fortecy. Pierwsze fortyfikacje zbudowali tu już osadnicy z Miletu. Wielokrotnie rozbudowywane mury mają 18 m wysokości i 3 metry szerokości. Zachowało się 11 wież strażniczych, wysokich na 22 m. Z fragmentu murów, na który można wejść, rozciąga się widok na port i miasto.
Po zwiedzaniu poszliśmy na obiad. Synopa słynie z mantı, pierożków ravioli z farszem mięsnym, polanych jogurtem lub posypanych siekanymi orzechami. Porcja kosztuje ok. 22 liry. Po jedzeniu usiedliśmy w herbaciarni przy porcie. Stało tam sporo statków wycieczkowych, oferujących krótkie, ale kosztujące jedynie 10 lir, rejsy wzdłuż wybrzeża. Po zachodzie słońca przeszliśmy typową portową promenadą, pełną straganów z pamiątkami i przekąskami, głównie gotowaną kukurydzą.
W Synopie nie było zbyt dużo miejsc noclegowych do wyboru, więc tym razem mieszkaliśmy w tanim pensjonacie na skraju miasta. Pokój był mały, prosto urządzony, a łazienka miniaturowa. Ale serwowano dobre śniadanie na tarasie na dachu, z ładnym widokiem na morze.
Zatoka Hamsilos i przylądek İnceburun
Rano objechaliśmy cypel dookoła i pojechaliśmy do zatoki Hamsilos. Miejsce, leżące zaledwie 11 km od Synopy, nazywane jest jedynym fiordem w Turcji. W rzeczywistości jest to zatoczka o nieco spadzistych brzegach porośniętych lasem. Ładnie zagospodarowana, z drewnianymi pomostami, przystaniami dla łodzi, jest obszarem chronionym i popularnym miejscem wypoczynku mieszkańców Synopy.
Kawałek dalej znajduje się najbardziej wysunięty na północ skrawek Turcji, przylądek İnceburun. Prowadzi do niego wąska droga, którą w pewnym momencie zablokowało stado krów. Kierowca samochodu jadącego przed nami wysiadł i z trudem rękami przepychał je z drogi, bo nie reagowały na klakson. Gdy wracaliśmy tą samą drogą, krowy były już bardziej skłonne do przepuszczenia samochodu i po prostu przemaszerowały obok.
Na skraju skalistego cypla İnceburun stoi latarnia morska z XIX w. Biała wieża ma 12 m wysokości i przylega do niej jednopiętrowy budynek latarnika. Latarnia nadal działa i jest obsługiwana od pięciu pokoleń przez tą samą rodzinę. Można do niej podejść, ale wnętrze jest niedostępne dla zwiedzających.
Droga do Amasry
Z İnceburun ruszyliśmy w drogę wzdłuż wybrzeża do Amasry. GPS wskazywał kilka szybszych tras drogami w głębi lądu, ale wcześniej w przewodniku i w internecie przeczytałam, że droga prowadząca nad morzem jest jedną z najpiękniejszych, a nieznanych tras widokowych. Licząc na widoki na miarę Australii czy Kaliforni, nalegałam, żebyśmy się nią przejechali. I to był błąd. Trasa, teoretycznie krótsza niż pozostałe, wiodła na szczęście mało uczęszczaną, ale złej jakości krętą drogą, prowadzącą po zboczach wzgórz. W przeważającej części nie było nawet widać morza, a opisywane w internecie pluskające się w wodzie delfiny można było sobie co najwyżej wyobrazić. Jazda przez 5 godzin po serpentynach była bardzo męcząca, brakowało miejsc, żeby gdzieś stanąć i zrobić zdjęcie. Do kilku opisywanych w przewodniku miasteczek trzeba by było zjechać z głównej drogi.
W końcu, kawałek przed Amasrą wyjechaliśmy na drogę szybkiego ruchu. Zdecydowaliśmy się zostawić zwiedzanie miasta na następny dzień i pojechaliśmy do pobliskiego Bartın gdzie mieliśmy zarezerwowany hotel.
Bartın
W Bartın mieliśmy spędzić dwie noce, ponieważ na koniec wyprawy zależało mi na krótkim odpoczynku i pobycie na plaży. Miasto, mimo ponad 3 tysięcy lat historii, nie ma jakichś szczególnych zabytków. Przepływa przez nie rzeka, wzdłuż której rozciąga się park. Przypomina to trochę stary kanał bydgoski. Gdzieniegdzie w mieście można zobaczyć stare drewniane osmańskie domy. Trafiliśmy na targ tureckich produktów, głównie spożywczych, gdzie mogliśmy spróbować wędlin, kawy, lokum czy moich ulubionych çiğ köfte. Nieopodal znaleźliśmy restaurację, która miała w nazwie „Urfa”, tak jak sprawdzone przez nas restauracje w Antalyi, więc wstąpiliśmy tam na obiad. I nie żałowaliśmy, bo mieli duży wybór kebabów, bogate zakąski i przystępne ceny.
Hotel, w którym się zatrzymaliśmy, miał przyjemne centrum spa i też spełnił nasze oczekiwania. Był nawet lepszy od 4-gwiazdkowego Mercure w Stambule, w którym nocowaliśmy później.
Amasra
Ostatni dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie Amasry i wypoczynek na plaży. Amasra jest najładniejszym miejscem na tureckim wybrzeżu Morza Czarnego. To małe miasteczko, liczące tylko 7 tys. mieszkańców. Ma ładne, piaszczyste, miejskie plaże i dwie wyspy. Na Wielką Wyspę prowadzi most, na niezamieszkałą Wyspę Króliczą można dotrzeć tylko łodzią.
Na stałym lądzie działa przyciągający turystów bazar z pamiątkami i port, z którego odpływają statki wycieczkowe. Kamienny most prowadzi na wyspę, na której pobudowano otoczoną bizantyjskimi murami twierdzę. Obecnie większą część terenu za murami zajmują budynki mieszkalne. Z herbaciarni na szczycie wzgórza można podziwiać Wyspę Króliczą, plażę i centrum miasta. Na lądzie warto pochodzić po starych uliczkach i poszukać małego bizantyjskiego kościoła z IX w.
Po obejrzeniu miasteczka, poszliśmy do portu, gdzie zjedliśmy balık ekmek, smażoną rybę w pszennej bułce. Jest to popularne danie w miejscach, gdzie można dostać świeże ryby, np. na moście Galata w Stambule.
Plaża İnkumu
Po lunchu pojechaliśmy na plażę. Wybraliśmy İnkumu, na zachód od Bartın. Była sobota, więc na wielkim parkingu ledwo znaleźliśmy wolne miejsce. Za to na plaży miejsca było pod dostatkiem. Wszystkie udogodnienia, przebieralnie, toalety i prysznice były płatne, a leżaki i parasole dwa razy droższe niż nad Morzem Śródziemnym. Plaża była szeroka i piaszczysta, a woda znacznie chłodniejsza niż na południu Turcji. Było ciepło i słonecznie, ale wietrznie.
Na obiad wróciliśmy do Bartın, a rano ruszyliśmy do Stambułu.
Droga do Stambułu
Niedaleko Bartın leży kolejna turecka perełka, miasteczko Safranbolu. Ponieważ byliśmy tam dwa lata temu, tym razem je ominęliśmy. Pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża i zatrzymaliśmy się na chwilę w Zonguldak, ponieważ zainteresowały mnie internetowe zdjęcia bramy stojącej w wodzie, sprawiającej wrażenie starożytnej. Na miejscu okazało się, że w regionie wydobywa się węgiel kamienny, a brama z XIX w. należy do kompanii węglowej.
Mimo niedzielnego popołudnia, autostrada z Ankary do Stambułu nie była bardzo zatłoczona. Chciałam uniknąć męczącej jazdy przez centrum miasta, dlatego zarezerwowałam nocleg w hotelu w dzielnicy biznesowej po azjatyckiej stronie. Ponieważ niedaleko znajduje się wioska Polonezköy, postanowiliśmy skorzystać z okazji i ją odwiedzić.
Polonezköy
Polonezköy (lub Adampol) to osada polskich imigrantów na obrzeżach Stambułu. Została założona w XIX w. przez byłych uczestników powstania listopadowego. Z inicjatywy ks. Adama Czartoryskiego nabyto nieuprawiane tereny, na których pobudowano wieś. Oprócz powstańców osiedlano tu także wykupionych z niewoli tureckiej i czerkieskiej polskich jeńców. Przez sto lat, otoczony lasami Adampol był oazą kultury staropolskiej. Ale obecnie, z powodu rozrostu Stambułu i wchłonięcia wsi do miasta, żyje tam tylko kilkadziesiąt osób pochodzenia polskiego.
Polonezköy nadal otoczone jest lasem, a przez wieś biegnie jedna ulica. Mieszczą się przy niej drogie restauracje w formie zajazdów ze stołami na zewnątrz, do których przyjeżdżają mieszkańcy Stambułu. Znaleźliśmy tablicę z napisami po polsku i polski cmentarz, na którym powtarzały się nazwiska kilku rodzin. W pobliżu, w gęsto zarośniętym, zamkniętym ogrodzie stoi kościół p.w. Matki Boskiej Częstochowskiej. Dowiedzieliśmy się później, że jest otwierany tylko na sobotnie nabożeństwa, kiedy przyjeżdża polski ksiądz. W wiosce jest też domek-muzeum Zofii Ryży, z rodzinnym zbiorem mebli, książek i fotografii oraz sklepik z pamiątkami.
Zapytaliśmy o kogoś, kto mówi po polsku i wskazano nam panią w restauracji, faktycznie posługującą się językiem, jakby nigdy nie wyjeżdżała z ojczyzny. Odpowiedziała na nasze pytania dotyczące wioski, ale nie wydawała się specjalnie zadowolona, może nie lubi występować w roli ciekawostki muzealnej.
Stambuł
Lot powrotny miałam następnego dnia po południu, dlatego po wymeldowaniu z hotelu pojechaliśmy do pobliskiego centrum handlowego, żeby pograć w kręgle. Kręgielnie są popularne w Turcji, w dużych miastach można je bez problemu znaleźć. W strefie food court znaleźliśmy też restaurację serwującą zestawy kokoreç i midye, więc przed wylotem udało mi się jeszcze raz zjeść ulubione dania.
Na lotnisko pojechaliśmy Mostem Fatih (Mehmeda Zdobywcy), nazywanym drugim mostem bosforskim. Podobnie jak pierwszy most bosforski, przeznaczony jest tylko dla samochodów osobowych. Autobusy i ciężarówki muszą korzystać z najnowszego, leżącego najbardziej na północ, Mostu Sułtana Selima.
Na lotnisko, leżące na niezagospodarowanym terenie, biegnie wielopasmowa droga szybkiego ruchu. Wokół i na samym lotnisku nadal trwają intensywne prace budowlane. Przed budynkiem terminala stoi, nie ukończony jeszcze, duży meczet. Sam układ terminala międzynarodowego bardzo przypomina lotnisko Atatürka, tylko hala odlotów jest większa.
Trasa, którą pokonaliśmy w ciągu 10 dni była męcząca, a plan zwiedzania bardzo ambitny. Przejechaliśmy prawie 4000 km. Najciekawsze miejsca, do których na pewno wrócimy, zobaczyliśmy na samym początku i na końcu wycieczki. To Amasya, Synopa i Amasra. Chciałabym też wrócić do Kars, może kiedyś, przy okazji wycieczki w okolice góry Ararat.
Post scriptum, czyli pan pan medical
Start samolotu do Warszawy opóźnił się o godzinę z powodu burz nad Europą. W pewnej chwili, gdy przelatywaliśmy nad Rumunią, stewardesa zapytała przez mikrofon, czy na pokładzie jest lekarz. Już wiedziałam, co to oznacza. Lekarz się znalazł, ale kilka minut później podano komunikat, że z powodu choroby pasażera, będziemy lądować w Bukareszcie. Nieprzytomną pasażerkę wyniesiono na tył samolotu i po kilkunastu minutach byliśmy na ziemi.
W czasie kołowania stewardesa powiedziała, że postój potrwa 20 minut. Jasne, pomyślałam, co najmniej godzinę, a pewnie dwie. Lekarka weszła na pokład, ale zamiast zabrać pasażerkę do karetki na badanie, zapytała, jak się czuje. A dziewczyna, która już odzyskała przytomność, stwierdziła, że już nic jej nie dolega, do szpitala nie pojedzie i chce lecieć dalej. Przyszedł kapitan i ze 20 minut trwała awantura, płacz, krzyki i tłumaczenia, bo powiedział, że jej nie zabierze. W końcu udało się ją wysadzić z całą rodziną, po czym trzeba było wypakować ich walizki. Póżniej okazało się, że jednak trzeba samolot dotankować. To zajęło następne pół godziny, bo trzeba było jeszcze czekać na asystę straży pożarnej, konieczną przy tankowaniu samolotu z pasażerami na pokładzie.
Gdy byliśmy gotowi do uruchomienia, pilot ogłosił, że będą coś resetować i że to chwilę potrwa. Po dłuższej chwili odezwał się ponownie i poinformował, że z powodu usterki technicznej zostajemy w Bukareszcie. Jednak, po kolejnych 15 minutach, gdy już czekaliśmy na podstawienie autobusów, coś pstryknęło i zaraz potem ogłoszono, że jednak lecimy.
Wylądowaliśmy w Warszawie z ponad 3-godzinnym opóźnieniem. Przez to nie zdążyłam na ostatni tego dnia lot do Krakowa i, po noclegu w hotelu na koszt Lotu, doleciałam następnego ranka.