Błękitna Laguna (Blue Lagoon) to ogromny basen wykuty w skale, głęboki na 1,4 metra, wypełniony morską wodą bogatą w krzemionkę, o temperaturze 39 stopni. Jest jedną z najpopularniejszych atrakcji wyspy. Woda jest mleczno-niebieska i matowa, i kontrastuje z czarnym polem lawowym, na którym leży basen.
Błękitna Laguna
Lot powrotny miałyśmy w środę po południu, dlatego na rano zarezerwowałam nam bilety do Błękitnej Laguny. Jest to czynny przez cały rok zewnętrzny basen termalny, położony 23 km od lotniska w Keflaviku. Jest otwarty niezależnie od warunków atmosferycznych, w ciągu ostatniej dekady zamykano go tylko 3 razy. Mimo to, lepiej trafić na ładną pogodę, bo siedzenie w basenie w deszczu to średnia przyjemność. My akurat miałyśmy szczęście, bo tego dnia wyszło słońce.
Bilety do laguny trzeba zarezerwować na stronie internetowej z wyprzedzeniem, na konkretną godzinę. Bilet jest ważny do końca dnia, ale trzeba wejść w ciągu godziny, to znaczy jak bilet jest na 9tą, trzeba się zjawić do 10. Niestety ta atrakcja jest droga, my płaciłyśmy 12000 kr (385 zł) od osoby. W cenie jest maseczka z krzemionki i jeden napój.
W wodzie można siedzieć cały dzień, ale w praktyce po 2-3 godzinach nie ma już co robić. W basenie jest bar z napojami i drugi, z maseczkami. Poza tym jest tam tylko kilka saun i sala wypoczynkowa. Mimo, że wszystkie bilety rozchodzą się z wyprzedzeniem, to na basenie nie jest tłoczno, nieco gorzej jest w szatniach.
W Blue Lagoon nie mogło zabraknąć sklepu z produktami do ciała na bazie krzemionki. Ich ceny przyprawiają jednak o ból głowy.
Bogata w minerały woda filtruje się sama co 40 godzin i ma właściwości lecznicze. Nie niszczy strojów kąpielowych, ale bardzo trzeba uważać na włosy, ponieważ robią się szorstkie i wysuszone. Zaleca się pokrycie ich warstwą odżywki, dostępnej za darmo pod prysznicami, i upięcie długich włosów, żeby miały jak najmniej kontaktu z wodą. Mimo tych środków ostrożności, dopiero po powrocie do Polski, porządnym myciu, odżywkach i olejowaniu włosów, byłam w stanie je rozczesać.
Keflavik
Ponieważ do lotu powrotnego zostało nam kilka godzin, zajrzałyśmy do muzeum Viking World pod Keflavikiem. Muzeum jest małe, ale znajdują się w nim eksponaty związane z okresem pobytu wikingów na Islandii oraz 25-metrowa łódź, którą można zobaczyć nawet bez wchodzenia do środka. Zimą może nie warto kupować biletu, który kosztuje 1500 koron (online 10% taniej). Ale latem pewnie warto je zwiedzić, ponieważ częścią muzeum jest wioska z małymi domkami, w której mieszkają islandzkie zwierzęta.
Keflavik jest małym miasteczkiem z jedną główną ulicą, prowadzącą przez nowe osiedla do starszego centrum, gdzie zatrzymałyśmy się na obiad. Trafiłyśmy do restauracji Malai Thai, gdzie ogromny i smaczny zestaw lunchowy dla dwóch osób kosztował nas nieco ponad 100 zł.
Lotnisko w Keflaviku
Po jedzeniu pojechałyśmy na lotnisko, wcześniej tankując do pełna samochód. Bez trudu znalazłyśmy ogromy parking różnych wypożyczalni. Gdy chwilę czekałyśmy, żeby oddać auto, zauważyłyśmy, że 90% obsługi w Avisie stanowili Polacy, co zresztą potwierdził nam później kierowca schuttle busa.
Port lotniczy Keflavik to największe lotnisko na Islandii, obsługujące prawie wyłącznie loty międzynarodowe. W 2018 roku przewinęło się przez nie prawie 10 mln pasażerów. Lotnisko ma jeden duży terminal (z odnogą) i dwa pasy startowe. Największym przewoźnikiem jest Icelandair, narodowa linia Islandii.
Terminal jest przestronny, oczywiście są tu restauracje i sklepy wolnocłowe. Ceny pamiątek w sklepach na lotnisku nie odbiegają od cen w mieście. W środku i na zewnątrz terminala umieszczono dzieła sztuki nowoczesnej, przez co przyjemnie się go zwiedza.
Z Keflaviku poleciałyśmy Easyjetem do Londynu Luton. Mimo, że przewoźnik pozwala zabrać na pokład tylko jedną sztukę bagażu, przed wejściem do samolotu nikt tego nie sprawdzał. Nie wiem, czy to lokalny standard, czy Easyjet poluzowuje swoją politykę, bo jeszcze niedawno w Niemczech restrykcyjnie tego przestrzegano.
Na Islandii spędziłyśmy 5 dni. Zobaczyłyśmy prawie wszystko, co zaplanowałyśmy, na więcej nie pozwoliła nam pogoda. W sumie przejechałyśmy samochodem 1200 km. Cała wyprawa kosztowała 6 tys. zł.