Amasra widok na miasto

Tureckie wybrzeże Morza Czarnego

Wybrzeże Morza Czarnego ciągnie się wzdłuż całej północnej granicy Turcji. Jego wschodnią część, z miastami Rize i Trabzon, opisałam w poprzedniej relacji, poświęconej Górom Pontyjskim. Ostatni etap naszej wycieczki wiódł wzdłuż morza, do miasta Amasra, a stamtąd do Stambułu.

Jadąc z klasztoru Sumela na wybrzeże, mijaliśmy już nieco mniej zalesione zbocza górskie, tamy i sztuczne jeziora. Jedną z ciekawostek była miejscowość Özkürtün. Na jej rogatkach, obok wielkiego napisu – nazwy miasta, poustawiano naturalnych rozmiarów figury zwierząt gospodarskich i ludzi, a do jednej z liter była przywiązana żywa koza.

Giresun

Po południu dotarliśmy do Giresun. Historia miasta sięga VI w. p.n.e., ale najstarszym zachowanym zabytkiem są ruiny zamku z czasów pontyjskich. Zbudowano go na wzgórzu, nad zatoką w północnej części miasta. Z fortecy zachowała się centralna wieża i część połączonych z nią murów. Zamek został przebudowany na początku XIV w. i był wtedy jednym z umocnień Imperium Trabzonu, mającym chronić go przed Turkami.

Z murów roztacza się widok na miasto i morze, a zalesiony teren wokół wieży jest popularnym miejscem pikników. W najwyższym punkcie zamku pochowano kilku ważnych Turków, m.in. osobistego ochroniarza Atatürka.

Po obejrzeniu twierdzy zeszliśmy do centrum miasta, gdzie znaleźliśmy zadaszoną uliczkę z restauracjami, idealne miejsce na obiad.

Giresun i pobliskie Ordu słyną z upraw orzechów laskowych, których Turcja produkuje najwięcej na świecie. Na centralnym placu miasta stoi pomnik zbieraczy orzechów, a okoliczne sklepy sprzedają je pod różnymi postaciami, od bardzo świeżych, jeszcze z liściastą otoczką, przez łuskane, do wyrobów z orzechami.

Nasz kolejny hotel mieścił się w nowszej części miasta. Był to butikowy obiekt z motywami muzycznymi, w którym mieściło się tylko kilka pokoi i centrum spa. Pokoje nazwano dźwiękami z gamy: Do, Re, Mi…, a prysznic i umywalka w łazience miały wycięcia w kształcie instrumentów muzycznych, które można było podświetlić w różnych kolorach. Skorzystaliśmy z sauny i hammamu, które szczęśliwie mieliśmy tylko dla siebie.

Ordu

Rano pojechaliśmy do Ordu. Zaparkowaliśmy na jednym z wielkich darmowych parkingów przy stacji kolejki linowej, największej atrakcji miasta. Zbudowana w 2012 r. kolejka ma 2350 m długości  i prowadzi z centrum miasta na szczyt 500-metrowego wzgórza Boztepe. Ze wzgórza roztacza się panoramiczny widok na Ordu i wybrzeże Morza Czarnego. Na szczycie mieszczą się sklepiki z pamiątkami, knajpki i hotel. Bilet w obie strony kosztuje 9 lir.

Samsun

Po wycieczce na Boztepe i krótkim spacerze po centrum Ordu, ruszyliśmy do Samsun. To największe miasto na tureckim wybrzeżu Morza Czarnego, w którym mieszka ponad pół miliona osób. Mimo kilku tysięcy lat historii, najbardziej znane jest z wydarzeń z początku XX w. W 1919 r. Mustafa Kemal Atatürk został tam wysłany dekretem sułtana, aby nadzorować proces rozwiązania armii osmańskiej, zarządzony przez mocarstwa Ententy okupujące stolicę i nadzorujące osmański rząd. Mustafa Kemal, w towarzystwie 22 oficerów, 25 żołnierzy i 8 pracowników administracyjnych, płynął w trudnych warunkach z Konstantynopola, na starym parowcu Bandırma, z niedziałającym kompasem, i zawinął do Samsun 19 maja 1919 r. Wbrew rozkazom rządu osmańskiego, zawiązał tu turecki ruch narodowy, który po prawie 4 latach doprowadził do proklamacji Republiki Turcji. Data przypłynięcia Atatürka do Samsun uważana jest za początek wojny o niepodległość Turcji.

Statek Bandırma uległ zniszczeniu krótko po wojnie, ale jego replika stoi w nadmorskim parku niedaleko centrum miasta. Park był pierwszym miejscem, w którym się zatrzymaliśmy. Oprócz statku, stoją tam jeszcze płaskorzeźby upamiętniające wydarzenia z wojny o niepodległość oraz armata, torpeda, miny podwodne i samolot wojskowy. Wstęp na teren parku kosztuje 2 liry. W niewielkim muzeum na pokładzie statku, znajdują się woskowe figury Atatürka i jego towarzyszy, wyposażenie okrętu i mapy. 

Po obejrzeniu statku pojechaliśmy do centrum miasta. Na zatłoczonych ulicach trudno było znaleźć miejsce postojowe, a wjazd na podziemny parking był zablokowany. W końcu zatrzymaliśmy się w miejscu teoretycznie płatnym. Jednak w Turcji nie ma parkometrów. Jeżeli chodzący po ulicach parkingowy podejdzie, to się płaci. Jeśli akurat nie ma go w pobliżu, parkuje się za darmo i nie trzeba obawiać się mandatu. Okolica przypominała mi Stambuł w miniaturce: wszędzie tłumy ludzi i stojące w korkach samochody. 

Obeszliśmy ścisłe centrum i odwiedziliśmy Gazi Müzesi, muzeum dedykowane Atatürkowi. Budynek hotelu Mıntıka Palas, zbudowanego na początku XX w., był opuszczony, gdy w 1919 r. Atatürk przybył do miasta. Władze postanowiły zakwaterować go w nim wraz z jego świtą i przeznaczyć gmach na jego siedzibę jako inspektora armii. Po wojnie o niepodległość, budynek został mu podarowany. Atatürk przebywał tu kilkakrotnie. Po jego śmierci, pierwsze piętro zostało przekształcone w muzeum, a na parterze działała biblioteka, a później teatr kameralny. Obecnie cały budynek jest muzeum, dostępnym za darmo. Na parterze znajduje się galeria ze zdjęciami z okresu od 19 maja 1919 do proklamowania Republiki oraz broń i ubrania wodza. Na piętrze eksponowane są rzeczy Atatürka, jego sypialnia i gabinet.

Synopa

Po krótkim odpoczynku, herbacie i słodkiej przekąsce w cukierni, pojechaliśmy do naszego celu na ten dzień, do Synopy (Sinop). Wysunięty w morze cypel był idealnym miejscem na port morski. Na miejscu osady założonej już przez Hetytów, w VII w. p.n.e. greccy osadnicy z Miletu założyli miasto, które rozwinęło się jako ważny port, biło własną monetę, a nawet zakładało własne kolonie.  Z Synopy pochodził grecki filozof Diogenes. Przez wieki miasto przechodziło z rąk do rąk, aż w XV w. zdobył je sułtan Mehmed II. W 1853 r., w czasie wojny krymskiej, odbyła się tu znana bitwa morska, w której Rosja pokonała flotę turecką. Obecnie miejscowość, w której żyje ok. 50 tys. osób, jest popularnym miejscem wypoczynku dla mieszkańców Stambułu i Ankary.  

Dotarliśmy do Synopy późnym popołudniem. Turystyczne centrum miasteczka, ciągnące się wzdłuż południowego brzegu cypla, pełne było ludzi i samochodów. Szczęśliwie zobaczyliśmy jedyne wolne darmowe miejsce przy samej promenadzie portowej. Szybko, ponieważ było tuż przed zamknięciem, przeszliśmy do więzienia, mieszczącego się po drugiej stronie starówki. Więzienie, będące obecnie muzeum, jest jedną z atrakcji miasta. Pobudowano je w XIX w. wewnątrz starej fortecy i było jednym z najstarszych w Turcji. Poeci i pisarze tureccy, którzy odsiadywali w nim swoje wyroki, opisywali je w swoich dziełach. Po zamknięciu, służyło za plan zdjęciowy popularnych tureckich seriali. Więzienie zrobiło na nas przygnębiające wrażenie, tym bardziej, że w środku zobaczyliśmy nawet budynek, w którym przetrzymywano dzieci.

Znacznie przyjemniejszym miejscem była południowa, zewnętrzna część fortecy. Pierwsze fortyfikacje zbudowali tu już osadnicy z Miletu. Wielokrotnie rozbudowywane mury mają 18 m wysokości i 3 metry szerokości. Zachowało się 11 wież strażniczych, wysokich na 22 m. Z fragmentu murów, na który można wejść, rozciąga się widok na port i miasto.

Po zwiedzaniu poszliśmy na obiad. Synopa słynie z mantı, pierożków ravioli z farszem mięsnym, polanych jogurtem lub posypanych siekanymi orzechami. Porcja kosztuje ok. 22 liry. Po jedzeniu usiedliśmy w herbaciarni przy porcie. Stało tam sporo statków wycieczkowych, oferujących krótkie, ale kosztujące jedynie 10 lir, rejsy wzdłuż wybrzeża. Po zachodzie słońca przeszliśmy typową portową promenadą, pełną straganów z pamiątkami i przekąskami, głównie gotowaną kukurydzą.

W Synopie nie było zbyt dużo miejsc noclegowych do wyboru, więc tym razem mieszkaliśmy w tanim pensjonacie na skraju miasta. Pokój był mały, prosto urządzony, a łazienka miniaturowa. Ale serwowano dobre śniadanie na tarasie na dachu, z ładnym widokiem na morze.

Zatoka Hamsilos i przylądek İnceburun

Rano objechaliśmy cypel dookoła i pojechaliśmy do zatoki Hamsilos. Miejsce, leżące zaledwie 11 km od Synopy, nazywane jest jedynym fiordem w Turcji. W rzeczywistości jest to zatoczka o nieco spadzistych brzegach porośniętych lasem. Ładnie zagospodarowana, z drewnianymi pomostami, przystaniami dla łodzi, jest obszarem chronionym i popularnym miejscem wypoczynku mieszkańców Synopy. 

Kawałek dalej znajduje się najbardziej wysunięty na północ skrawek Turcji, przylądek İnceburun. Prowadzi do niego wąska droga, którą w pewnym momencie zablokowało stado krów. Kierowca samochodu jadącego przed nami wysiadł i z trudem rękami przepychał je z drogi, bo nie reagowały na klakson. Gdy wracaliśmy tą samą drogą, krowy były już bardziej skłonne do przepuszczenia samochodu i po prostu przemaszerowały obok. 

Na skraju skalistego cypla İnceburun stoi latarnia morska z XIX w. Biała wieża ma 12 m wysokości i przylega do niej jednopiętrowy budynek latarnika. Latarnia nadal działa i jest obsługiwana od pięciu pokoleń przez tą samą rodzinę. Można do niej podejść, ale wnętrze jest niedostępne dla zwiedzających. 

Droga do Amasry

Z İnceburun ruszyliśmy w drogę wzdłuż wybrzeża do Amasry. GPS wskazywał kilka szybszych tras drogami w głębi lądu, ale wcześniej w przewodniku i w internecie przeczytałam, że droga prowadząca nad morzem jest jedną z najpiękniejszych, a nieznanych tras widokowych. Licząc na widoki na miarę Australii czy Kaliforni, nalegałam, żebyśmy się nią przejechali. I to był błąd. Trasa, teoretycznie krótsza niż pozostałe, wiodła na szczęście mało uczęszczaną, ale złej jakości krętą drogą, prowadzącą po zboczach wzgórz. W przeważającej części nie było nawet widać morza, a opisywane w internecie pluskające się w wodzie delfiny można było sobie co najwyżej wyobrazić. Jazda przez 5 godzin po serpentynach była bardzo męcząca, brakowało miejsc, żeby gdzieś stanąć i zrobić zdjęcie. Do kilku opisywanych w przewodniku miasteczek trzeba by było zjechać z głównej drogi.

W końcu, kawałek przed Amasrą wyjechaliśmy na drogę szybkiego ruchu. Zdecydowaliśmy się zostawić zwiedzanie miasta na następny dzień i pojechaliśmy do pobliskiego Bartın  gdzie mieliśmy zarezerwowany hotel.

Bartın

W Bartın mieliśmy spędzić dwie noce, ponieważ na koniec wyprawy zależało mi na krótkim odpoczynku i pobycie na plaży. Miasto, mimo ponad 3 tysięcy lat historii, nie ma jakichś szczególnych zabytków. Przepływa przez nie rzeka, wzdłuż której rozciąga się park. Przypomina to trochę stary kanał bydgoski. Gdzieniegdzie w mieście można zobaczyć stare drewniane osmańskie domy. Trafiliśmy na targ tureckich produktów, głównie spożywczych, gdzie mogliśmy spróbować wędlin, kawy, lokum czy moich ulubionych çiğ köfte. Nieopodal znaleźliśmy restaurację, która miała w nazwie „Urfa”, tak jak sprawdzone przez nas restauracje w Antalyi, więc wstąpiliśmy tam na obiad. I nie żałowaliśmy, bo mieli duży wybór kebabów, bogate zakąski i przystępne ceny.

Hotel, w którym się zatrzymaliśmy, miał przyjemne centrum spa i też spełnił nasze oczekiwania. Był nawet lepszy od 4-gwiazdkowego Mercure w Stambule, w którym nocowaliśmy później.

Amasra

Ostatni dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie Amasry i wypoczynek na plaży. Amasra jest najładniejszym miejscem na tureckim wybrzeżu Morza Czarnego. To małe miasteczko, liczące tylko 7 tys. mieszkańców. Ma ładne, piaszczyste, miejskie plaże i dwie wyspy. Na Wielką Wyspę prowadzi most, na niezamieszkałą Wyspę Króliczą można dotrzeć tylko łodzią.

Na stałym lądzie działa przyciągający turystów bazar z pamiątkami i port, z którego odpływają statki wycieczkowe. Kamienny most prowadzi na wyspę, na której pobudowano otoczoną bizantyjskimi murami twierdzę. Obecnie większą część terenu za murami zajmują budynki mieszkalne. Z herbaciarni na szczycie wzgórza można podziwiać Wyspę Króliczą, plażę i centrum miasta. Na lądzie warto pochodzić po starych uliczkach i poszukać małego bizantyjskiego kościoła z IX w.

Po obejrzeniu miasteczka, poszliśmy do portu, gdzie zjedliśmy balık ekmek, smażoną rybę w pszennej bułce. Jest to popularne danie w miejscach, gdzie można dostać świeże ryby, np. na moście Galata w Stambule.

Plaża İnkumu

Po lunchu pojechaliśmy na plażę. Wybraliśmy İnkumu, na zachód od Bartın. Była sobota, więc na wielkim parkingu ledwo znaleźliśmy wolne miejsce. Za to na plaży miejsca było pod dostatkiem. Wszystkie udogodnienia, przebieralnie, toalety i prysznice były płatne, a leżaki i parasole dwa razy droższe niż nad Morzem Śródziemnym. Plaża była szeroka i piaszczysta, a woda znacznie chłodniejsza niż na południu Turcji. Było ciepło i słonecznie, ale wietrznie.

Na obiad wróciliśmy do Bartın, a rano ruszyliśmy do Stambułu.

Droga do Stambułu

Niedaleko Bartın leży kolejna turecka perełka, miasteczko Safranbolu. Ponieważ byliśmy tam dwa lata temu, tym razem je ominęliśmy. Pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża i zatrzymaliśmy się na chwilę w Zonguldak, ponieważ zainteresowały mnie internetowe zdjęcia bramy stojącej w wodzie, sprawiającej wrażenie starożytnej. Na miejscu okazało się, że w regionie wydobywa się węgiel kamienny, a brama z XIX w. należy do kompanii węglowej.

W porze lunchu zatrzymaliśmy się w mieście Akçakoca. Miałam ochotę na kokoreç, ale żaden z nadmorskich barów ich nie serwował, więc musiałam zadowolić się lahmacunem. W czasie krótkiego spaceru wzdłuż wybrzeża zobaczyliśmy nowoczesny meczet o niespotykanym kształcie.

Mimo niedzielnego popołudnia, autostrada z Ankary do Stambułu nie była bardzo zatłoczona. Chciałam uniknąć męczącej jazdy przez centrum miasta, dlatego zarezerwowałam nocleg w hotelu w dzielnicy biznesowej po azjatyckiej stronie. Ponieważ niedaleko znajduje się wioska Polonezköy, postanowiliśmy skorzystać z okazji i ją odwiedzić.

Polonezköy

Polonezköy (lub Adampol) to osada polskich imigrantów na obrzeżach Stambułu. Została założona w XIX w. przez byłych uczestników powstania listopadowego. Z inicjatywy ks. Adama Czartoryskiego nabyto nieuprawiane tereny, na których pobudowano wieś. Oprócz powstańców osiedlano tu także wykupionych z niewoli tureckiej i czerkieskiej polskich jeńców. Przez sto lat, otoczony lasami Adampol był oazą kultury staropolskiej. Ale obecnie, z powodu rozrostu Stambułu i wchłonięcia wsi do miasta, żyje tam tylko kilkadziesiąt osób pochodzenia polskiego.

Polonezköy nadal otoczone jest lasem, a przez wieś biegnie jedna ulica. Mieszczą się przy niej drogie restauracje w formie zajazdów ze stołami na zewnątrz, do których przyjeżdżają mieszkańcy Stambułu. Znaleźliśmy tablicę z napisami po polsku i polski cmentarz, na którym powtarzały się nazwiska kilku rodzin. W pobliżu, w gęsto zarośniętym, zamkniętym ogrodzie stoi kościół p.w. Matki Boskiej Częstochowskiej. Dowiedzieliśmy się później, że jest otwierany tylko na sobotnie nabożeństwa, kiedy przyjeżdża polski ksiądz. W wiosce jest też domek-muzeum Zofii Ryży, z rodzinnym zbiorem mebli, książek i fotografii oraz sklepik z pamiątkami.

Zapytaliśmy o kogoś, kto mówi po polsku i wskazano nam panią w restauracji, faktycznie posługującą się językiem, jakby nigdy nie wyjeżdżała z ojczyzny. Odpowiedziała na nasze pytania dotyczące wioski, ale nie wydawała się specjalnie zadowolona, może nie lubi występować w roli ciekawostki muzealnej.

Stambuł

Lot powrotny miałam następnego dnia po południu, dlatego po wymeldowaniu z hotelu pojechaliśmy do pobliskiego centrum handlowego, żeby pograć w kręgle. Kręgielnie są popularne w Turcji, w dużych miastach można je bez problemu znaleźć. W strefie food court znaleźliśmy też restaurację serwującą zestawy kokoreç i midye, więc przed wylotem udało mi się jeszcze raz zjeść ulubione dania.

Na lotnisko pojechaliśmy Mostem Fatih (Mehmeda Zdobywcy), nazywanym drugim mostem bosforskim. Podobnie jak pierwszy most bosforski, przeznaczony jest tylko dla samochodów osobowych. Autobusy i ciężarówki muszą korzystać z najnowszego, leżącego najbardziej na północ, Mostu Sułtana Selima.

Na lotnisko, leżące na niezagospodarowanym terenie, biegnie wielopasmowa droga szybkiego ruchu. Wokół i na samym lotnisku nadal trwają intensywne prace budowlane. Przed budynkiem terminala stoi, nie ukończony jeszcze, duży meczet. Sam układ terminala międzynarodowego bardzo przypomina lotnisko Atatürka, tylko hala odlotów jest większa.

Trasa, którą pokonaliśmy w ciągu 10 dni była męcząca, a plan zwiedzania bardzo ambitny. Przejechaliśmy prawie 4000 km. Najciekawsze miejsca, do których na pewno wrócimy, zobaczyliśmy na samym początku i na końcu wycieczki. To Amasya, Synopa i Amasra. Chciałabym też wrócić do Kars, może kiedyś, przy okazji wycieczki w okolice góry Ararat.

Post scriptum, czyli pan pan medical

Start samolotu do Warszawy opóźnił się o godzinę z powodu burz nad Europą. W pewnej chwili, gdy przelatywaliśmy nad Rumunią, stewardesa zapytała przez mikrofon, czy na pokładzie jest lekarz. Już wiedziałam, co to oznacza. Lekarz się znalazł, ale kilka minut później podano komunikat, że z powodu choroby pasażera, będziemy lądować w Bukareszcie. Nieprzytomną pasażerkę wyniesiono na tył samolotu i po kilkunastu minutach byliśmy na ziemi.

W czasie kołowania stewardesa powiedziała, że postój potrwa 20 minut. Jasne, pomyślałam, co najmniej godzinę, a pewnie dwie. Lekarka weszła na pokład, ale zamiast zabrać pasażerkę do karetki na badanie, zapytała, jak się czuje. A dziewczyna, która już odzyskała przytomność, stwierdziła, że już nic jej nie dolega, do szpitala nie pojedzie i chce lecieć dalej. Przyszedł kapitan i ze 20 minut trwała awantura, płacz, krzyki i tłumaczenia, bo powiedział, że jej nie zabierze. W końcu udało się ją wysadzić z całą rodziną, po czym trzeba było wypakować ich walizki. Póżniej okazało się, że jednak trzeba samolot dotankować. To zajęło następne pół godziny, bo trzeba było jeszcze czekać na asystę straży pożarnej, konieczną przy tankowaniu samolotu z pasażerami na pokładzie.

Gdy byliśmy gotowi do uruchomienia, pilot ogłosił, że będą coś resetować i że to chwilę potrwa. Po dłuższej chwili odezwał się ponownie i poinformował, że z powodu usterki technicznej zostajemy w Bukareszcie. Jednak, po kolejnych 15 minutach, gdy już czekaliśmy na podstawienie autobusów, coś pstryknęło i zaraz potem ogłoszono, że jednak lecimy.

Wylądowaliśmy w Warszawie z ponad 3-godzinnym opóźnieniem. Przez to nie zdążyłam na ostatni tego dnia lot do Krakowa i, po noclegu w hotelu na koszt Lotu, doleciałam następnego ranka.

Wiatrak w twierdzy Kastellet

Kopenhaga w 2 dni

Gościnny wpis mojej siostry Marty.

Na zwiedzenie Kopenhagi miałam właściwie 2 dni – przyleciałam w sobotę późnym popołudniem, a w poniedziałek po 17-tej wracałam. W mieście jest wiele atrakcji wartych obejrzenia, pobyt musiałam więc dobrze rozplanować, wybrać, co mnie najbardziej interesuje. Oczywiście wiele zależy od pogody, ale nawet przy tak krótkim pobycie, zobaczenie najbardziej znanych miejsc w Kopenhadze w dwa dni jest jak najbardziej możliwe. 

Nyhavn

By nie tracić czasu, postanowiłam rozejrzeć się po mieście wieczorem po przylocie. Zupełnie przypadkowo stwierdziłam, że pojadę na dworzec Nørreport i stamtąd przejdę się do Nyhavn. Jest to najbardziej znana atrakcja stolicy Danii, która przez cały czas tętni życiem. Rząd kolorowych kamienic położonych nad kanałem, o zmierzchu jest ładnie oświetlony. Pozostała część wybrzeża jest już dość ciemna i pusta. Jedynie usytuowana na drugim brzegu kopenhaskiego portu opera wygląda imponująco.

Okolice Kastellet

Główny dzień zwiedzania miałam bardzo dokładnie zaplanowany. Zaczęłam od dworca Østerport, z którego jest najbliżej do słynnej twierdzy Kastellet. Zbudowana na planie pięciokątnej gwiazdy, otoczona fosą i bastionami, jest rzeczywiście ciekawa. W środku znajdują się m.in. kościół, dawne więzienie, XIX-wieczny młyn i wojskowe baraki. Warto się tam udać na spacer, zwłaszcza, że wstęp jest bezpłatny.

Do cytadeli prowadzą dwie bramy. Północna była zamknięta, poszłam więc wybrzeżem do południowej. Po drodze natrafiłam na spory tłum turystów. Mogło to oznaczać tylko jedno – to miejsce, gdzie znajduje się kolejny z symboli miasta, posąg małej syrenki. Rzeźba jest rzeczywiście niewielka, więc po krótkim przystanku na zdjęcia, udałam się dalej. 

Wybrzeże obfituje w liczne ciekawe rzeźby. Praktycznie przed samym wejściem do Kastellet warto zwrócić uwagę na fontannę Gefion, przedstawiającą nordycką boginię orzącą ziemię z pomocą swoich synów przemienionych w woły. Kawałek dalej, przed budynkiem Państwowego Muzeum Sztuki, znajduje się spory pomnik czarnoskórej, zbuntowanej królowej („I am Queen Mary”). O rzeźbie można przeczytać tutaj. 

Od Amalienborg po Christiansborg

Idąc wzdłuż wybrzeża, doszłam do Amalienborg – oficjalnej rezydencji duńskiej rodziny królewskiej. Muzeum znajdujące się wewnątrz można zwiedzać (95DKK). By uniknąć kolejek, bilet warto kupić wcześniej przez Internet. Tłum turystów na placu przed pałacem informował o kolejnej atrakcji Kopenhagi – uroczystej zmianie warty. 

Tuż za pałacem znajduje się XVIII-wieczny Kościół Fryderyka (znany też jako Kościół Marmurowy). Jego kopułę widać z daleka, jest zresztą największą w całej Skandynawii. Warto zajrzeć na chwilę do środka (wstęp bezpłatny), by przyjrzeć się sklepieniu i organom.

Po krótkiej wizycie w kościele, udałam się do znanej mi już ulicy Nyhavn, a stamtąd ponownie wybrzeżem do kolejnego pałacu – tym razem Christiansborg, położonego na „Wyspie Zamkowej”. Jest to dawna siedziba królów Danii, w której obecnie znajduje się parlament. Zupełnie przypadkowo zauważyłam wejście na wieżę. Okazało się, że wjazd windą na taras widokowy jest bezpłatny. Rozciąga się stamtąd fantastyczny widok na okolicę i całą Kopenhagę. 

Zaczynało zbierać się na deszcz, postanowiłam więc zwiedzić pałac. Bilet do wszystkich atrakcji kosztował 160 DKK (ok. 90zł). W cenę wchodziły sale zamkowe (m.in. jadalnia czy sala tronowa), podziemia, kuchnia i stajnie. Jeśli interesuje nas tylko jedno z tych miejsc, to bilety można kupić też osobno. Poza tym wstęp do kaplicy zamkowej jest bezpłatny. 

Przed wejściem do pałacowych komnat trzeba założyć ochraniacze na buty, a torby zostawić w zamykanej szafce (bezpłatnie). Wszędzie wolno robić zdjęcia. Ciekawie zorganizowana jest wystawa w kuchni – wszystko wygląda tak, jakby za chwilę mieli tam wrócić kucharze. Słychać nawet odgłosy gotowania. W stajniach, poza pięknymi powozami, można też podziwiać wspaniałe, żywe, białe konie paradne. W niewielkim muzeum znajduje się jedna z dziwniejszych atrakcji – najstarszy na świecie wypchany koń.

Okolice Tivoli

Między pałacem a ogrodami Tivoli znajduje się Duńskie Muzeum Narodowe z podobno ciekawą wystawą na temat wikingów. Niestety, nie miałam już na nie czasu. Otwarte jest do 17-tej, wstęp kosztuje 90 DKK (50zł), a ja miałam jeszcze kilka miejsc do odwiedzenia na swojej liście, więc ruszyłam dalej.

Doszłam do wejścia do ogrodów Tivoli – parku rozrywki, niestety zamkniętego o tej porze roku. Po drugiej stronie ulicy, na placu ratuszowym, znajduje się pomnik Hansa Christiana Andersena. Przed ratuszem akurat odbywał się koncert z okazji otwarcia nowych stacji metra. Z wieży ratusza również można podziwiać panoramę miasta. Ja jednak postanowiłam przejść się ulicą Strøget – jednym z najdłuższych deptaków handlowych w Europie. Mieści się tam cała masa sklepów, restauracji i barów.

Spacerując, doszłam do okrągłej wieży – ostatniego punktu mojego programu tego dnia. Jest to najstarsze funkcjonujące obserwatorium astronomiczne w Europie. Wstęp kosztuje 25 DKK (14zł) i zdecydowanie warto się tam udać. Wieża nie jest wysoka, a wejście jest dość łatwe (szerokie i niezbyt strome), a widok na miasto imponujący. Na koniec można jeszcze zajrzeć do sali z teleskopem.

Nyboder, Rosenborg i ogród botaniczny

Drugi dzień zwiedzania również rozpoczęłam od dworca Østerport, ale tym razem udałam się w przeciwną stronę, do dzielnicy z klimatycznymi pomarańczowymi domami. To Nyboder, dzielnica szeregowców, zbudowanych w połowie XVIII w. dla żołnierzy Królewskiej Duńskiej Marynarki Wojennej. 

Idąc pomiędzy rzędami budynków, doszłam do XVII-wiecznego pałacu Rosenborg. Przy ładnej pogodzie warto udać się na spacer po otaczających go terenach zielonych. Znajduje się tam pomnik Andersena i ogród różany. Sam zamek również wygląda bardzo ciekawie. Bilet wstępu kosztuje 115 DKK (istnieje możliwość połączenia Rosenborg z Amalienborg za 160 DKK – bilet taki ważny jest przez 36 godzin). Od północnej strony z pałacem graniczy ogród botaniczny. Zajrzałam tam na chwilę. Gdyby pogoda była lepsza, może pospacerowałabym dłużej. Znajduje się tam palmiarnia, „dom motyli” i Muzeum Geologiczne.

Ukryta „atrakcja” Kopenhagi

Poszłam dalej na północ, przez most, do dzielnicy niezbyt uczęszczanej przez turystów. Kierowałam się do niezwykłego parku, mało znanej atrakcji stolicy Danii. Kiedy go wreszcie znalazłam, na początku myślałam, że jest zamknięty, później jednak znalazłam główną bramę i zobaczyłam pana jeżdżącego wewnątrz na rowerze. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jest to nie tylko park, ale też… cały czas używany cmentarz. Dokładnie Cmentarz Assistens (Norrebro), na którym pochowanych jest kilku znanych Duńczyków, między innymi pisarz Hans Christian Andersen czy filozof Søren Kierkegaard.

Cmentarz sprawia wrażenie jednocześnie zadbanego i zaniedbanego. Groby są pochowane w roślinności, pomniki czasem przewrócone, a jednocześnie wypielęgnowane, a żywopłoty równo przycięte. W parku można spacerować i jeździć na rowerze, widziałam również pana, który na ławce jadł lunch.

Z odnalezieniem grobu Andersena nie miałam większych problemów. Znajduje się on praktycznie przy samej południowej bramie, a droga do niego jest dobrze oznakowana strzałkami. Jest to też jedna z nielicznych mogił, na której widziałam kwiaty.

Trudniej było znaleźć miejsce wiecznego spoczynku Kierkegaarda. Znajduje się ono na najstarszej części cmentarza i można by je przeoczyć, gdyby nie tabliczka informująca, że to rzeczywiście tutaj. Nie ma kwiatów, a płyta z nazwiskiem jest tylko oparta o pomnik. 

Z cmentarza pieszo wróciłam do Nørreport, gdzie jeszcze trochę się pokręciłam, zanim pojechałam na lotnisko.

Zwiedzając Kopenhagę w dwa dni, trzeba nastawić się na sporo chodzenia, bo centrum miasta jest duże, a miejsc do obejrzenia wiele. Kapryśna pogoda może utrudnić fotografowanie. Ale miasto warte jest odwiedzenia, zwłaszcza przez osoby zainteresowane architekturą i sztuką miejską.

Nyhavn - kanał i ulica w centrum Kopenhagi

Pomysł na City Break – Kopenhaga

Gościnny wpis mojej siostry Marty.

Stolica Danii była na mojej liście miejsc do odwiedzenia już od pewnego czasu. Kiedy więc trafiłam na dość sporą promocję w Ryanair na koniec września, wiedziałam, że muszę z niej skorzystać. Jest to doskonały pomysł na weekendowy wypad za granicę. Martwiłam się trochę o pogodę, ale nie było tak źle.

Przelot

Bilety w obie strony z Londynu (gdzie mieszkam) kupiłam za niecałe 30 funtów (ok. 145 zł). Promocje tego typu zdarzają się dość często, warto więc na nie polować. Wylot był w sobotę po południu, powrót w poniedziałek po 17tej. Z Polski do Kopenhagi można dolecieć bezpośrednio z Warszawy, Gdańska, Krakowa, Poznania, Szczecina i Wrocławia. Połączenia oferują linie Ryanair, Norwegian, LOT i SAS, a w promocji można trafić na bilety już za 19 zł w jedną stronę.

Lotnisko

Port lotniczy Kopenhaga-Kastrup położony jest stosunkowo blisko centrum, bo tylko ok. 8 km na południowy wschód. Jest on największym pod względem liczby pasażerów portem lotniczym w Europie Północnej i cały czas się rozwija. Obecnie składa się z trzech terminali, z czego jeden zarezerwowany jest do obsługi lotów krajowych. Mój samolot został postawiony na jednym z dalszych krańców terminala drugiego, gdzie widać było intensywne prace modernizacyjne.

Sam budynek jest dość duży z obszernymi halami, masą sklepów, restauracji i kawiarni. Jest też bardzo dobrze oznaczony, nie miałam więc problemów z poruszaniem się. Lotnisko posiada własną aplikację – CPH Airport, na którą trafiłam przypadkowo. Pozwala ona śledzić nasz lot i na bieżąco dostawać powiadomienia o aktualnym jego statusie. Nie trzeba np. szukać monitorów z numerami bramek – kiedy taka zostanie przypisana do naszego lotu, zostaniemy o tym automatycznie poinformowani. Na mapie będziemy mogli zobaczyć też, gdzie to jest i jak daleko my się znajdujemy. W ten sposób można też znaleźć interesujący nas sklep w strefie wolnocłowej.

Poruszanie się po mieście

Z lotniska do centrum można łatwo dostać się komunikacją miejską. Do wyboru są autobusy, pociągi lub metro. Ja zdecydowałam się na ten trzeci sposób. Wszystko jest bardzo dobrze oznaczone i bez problemu dotarłam na stację.

Na lotnisku w Kopenhadze zatrzymują się też pociągi dalekobieżne, więc bez przesiadki można dostać się stamtąd do Malmö czy Göteborga.

Bilet kupiłam kilka dni wcześniej przez Internet. Zdecydowałam się na 72-godzinny City Pass Small (na strefy 1-4) dostępny na stronie Din Offentlige Transport. Kosztował on 200 DKK (106zł) i dostałam go smsem kilka minut po zakupie. Istnieje też aplikacja (DOT Mobilbilletter), za pomocą której można taki bilet kupić i wyświetlać. Oczywiście, jeśli wolimy, bilety można kupić po przylocie, w jednym z automatów przed wejściem na stację. W Kopenhadze nie ma bramek przy wejściu do metra, zdarzają się jednak kontrole w trakcie jazdy.

Jeśli mamy zamiar zwiedzać dużo płatnych atrakcji, można pomyśleć o Copenhagen Card. Jest to opcja droższa, ale w cenie mamy wstępy do większości miejsc. Przed wyjazdem warto ściągnąć sobie aplikację Rajseplanen (odpowiednik polskiego Jakdojadę), dzięki której w łatwy sposób znajdziemy sposoby dojazdu do interesujących nas miejsc. Na lotnisku dostaniemy też darmowe plany miast.

Po centrum miasta poruszałam się pieszo. Kopenhagę można bez problemu obejść. Oczywiście, jeśli wolimy, najpopularniejszym środkiem transportu są rowery. Praktycznie na każdym kroku znajdują się wypożyczalnie lub stanowiska rowerów miejskich. Dostępne są także elektryczne hulajnogi. Ścieżki rowerowe są nawet szersze i lepsze niż chodniki.

Zakwaterowanie

Jak wszystkie kraje skandynawskie, Dania jest dość droga. Znalezienie noclegów w przystępnej cenie nastręczyło mi trochę problemów. Najtańsze hostele zaczynały się od ok. 100 zł za łóżko w pokoju 16-osobowym, pokoje w hotelu od 250 zł. Na jednej ze stron trafiłam nawet na opcję spania w namiocie. W końcu zdecydowałam się na skorzystanie z Aribnb. Za dwie noce zapłaciłam ok. 300 zł. Pokój był malutki, ale czysty i cichy. Znajdował się na obrzeżach miasta, ale do centrum miałam tylko kilka przystanków pociągiem. Moją uwagę zwróciły tam skrzynki na listy, na których napisane były imiona i nazwiska wszystkich osób mieszkających w danym domu. Często ozdobione zabawnymi rysunkami, przedstawiającymi mieszkańców.

Posiłki

W Kopenhadze bez problemu znajdziemy coś do zjedzenia na każdą kieszeń, chociaż ceny i tak będą wyższe niż w Polsce. Jeśli nie chcemy wydawać dużo, praktycznie na każdym rogu znajdują się małe knajpki z pizzą, kebabami, falafelami czy burgerami (także dość tanimi „slow-burgerami”). Jeśli wolimy zjeść w restauracji (w której będzie drożej), słynie z nich jedna z atrakcji turystycznych – ulica Nyhavn, położona przy kanale o tej samej nazwie. Za rybę z frytkami zapłaciłam tam 129 DKK (ok. 75zł).

Przechadzając się uliczkami miasta, mój wzrok przykuło bardzo ciekawe miejsce – Paludan Bogcafé, najstarsza duńska kawiarnio-księgarnia, położona naprzeciwko budynków uniwersytetu w centrum miasta. Miejsce cieszy się bardzo dużą popularnością i trudno było znaleźć wolny stolik. Oprócz kawy i ciast, serwowane są tam również ciepłe posiłki i alkohole. A ceny są nawet dość przystępne – danie dnia (kurczak w sosie z ryżem) kosztował mnie 95 DKK (55 zł).

Jedną z tradycyjnych duńskich potraw jest Smørrebrød, czyli otwarta kanapka składająca się zwykle z kromki ciemnego chleba, pokrytego przeróżnymi dodatkami. Na początku było to danie „dla biedoty”, często zabierane jako prowiant do pracy. Obecnie restauracje specjalizujące się w Smørrebrød możemy spotkać na każdym kroku. Ja dość przypadkowo trafiłam do Hallernes Smørrebrød znajdującej się w hali targowej niedaleko dworca Nørreport. Łatwo było ją zauważyć po gigantycznej kolejce chętnych i rzeczywiście pięknie prezentujących się kanapkach. Wszystkie robione były na świeżo, przy ladzie można było podpatrzeć proces produkcji, a składników nie żałowano. Ceny wahają się tam od 68 do 125 DKK (40-70 zł).

Płatności

W czasie mojego pobytu w Kopenhadze nie miałam gotówki, bo prawie wszędzie można płacić kartą. Korzystałam z darmowej wielowalutowej karty Revolut, która oferuje przewalutowania po kursie międzybankowym. Zrezygnowałam tylko z kupna ręcznie robionych magnesów na lodówkę, sprzedawanych niedaleko pomnika syrenki, bo było to jedyne miejsce bez terminala płatniczego. 

Plan zwiedzania i główne atrakcje miasta w drugiej części relacji z Kopenhagi.

Monastyr Sumela

Góry Pontyjskie

Góry Pontyjskie (tr. Kuzey Anadolu Dağları) są jednym z trzech głównych łańcuchów górskich w Turcji. Ciągną się wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego, od granicy z Gruzją aż do Morza Marmara.

Najwyższym pasmem Gór Pontyjskich są Góry Kaçkar ze szczytem Kaçkar Dağı (3937 m n.p.m.). Północne zbocza tych gór są jednymi z najwilgotniejszych miejsc w kraju, a panujące tu warunki sprzyjają uprawom herbaty. Góry Kaçkar są chętnie odwiedzane przez turystów z Turcji i coraz częściej z krajów arabskich. 

Zostawiliśmy za sobą spaloną słońcem wyżynę anatolijską i skierowaliśmy się na północ, w kierunku Gór Pontyjskich. Początkowo jechaliśmy w stronę granicy z Gruzją, później skręciliśmy na zachód, żeby dotrzeć nad Karadeniz, czyli Morze Czarne. Domyślam się, dlaczego zorganizowane wycieczki po tej części Turcji zahaczają o Gruzję. Prawdopodobnie tamta trasa bardziej nadaje się dla autokarów. My, żeby dotrzeć na wybrzeże, musieliśmy przejechać przez góry. Z czteropasmowej szosy zjechaliśmy na wąską i krętą górską drogę. Wkrótce pogoda się popsuła i wjechaliśmy w chmurę. Nie było stromo, ale mgła i zakręty bardzo spowolniły jazdę. Do tego tureccy kierowcy generalnie ignorują linie na jezdni i ścinają wszystkie łuki, więc musieliśmy dodatkowo uważać. Jak zaczęliśmy jechać w dół, pogoda się nieco poprawiła, ale szosa nadal była wąska.

Park Narodowy Karagöl-Sahara

Dalej trasa prowadziła w dużej części wzdłuż rzek, na których pobudowano tamy i stworzono wielkie sztuczne jeziora. Minęliśmy kilka miast na górskich zboczach, aż dojechaliśmy do miejscowości Borçka i stamtąd skręciliśmy w drogę wiodącą do Parku Narodowego Karagöl-Sahara. Odcinek 26 km, który mieliśmy do pokonania, początkowo wyglądał jak wcześniej przebyta trasa i wiódł doliną między porośniętymi zielonym lasem górami. Ale ostatnie kilka kilometrów to była wspinaczka pod górę, na której znacznie lepiej radziłby sobie pojazd 4×4. Minęliśmy kilka niedużych wodospadów, woda z jednego z nich płynęła nawet w poprzek drogi. Do tego sporo samochodów jadących w obie strony, deszczowa pogoda i kilkanaście stopni, zupełne przeciwieństwo tego, co mieliśmy jeszcze rano.

Wjazd na teren parku kosztował kilka lir. Zostawiliśmy samochód na leśnym parkingu i przeszliśmy kilkaset metrów nad Karagöl, jezioro Czarne. Akwen o wielkości 5 ha, głęboki na 33 m, leży na wysokości 1630 m n.p.m. Dla porównania, Morskie Oko leży 300 m niżej. Jezioro Czarne jest w rzeczywistości zielone i otoczone gęstym lasem sosnowo-świerkowym. W czystej wodzie można zobaczyć całkiem spore ryby. Mimo brzydkiej pogody nad jeziorem było dość dużo ludzi. Trochę mnie to zdziwiło, bo obszar reklamowany jako wielka atrakcja, w rzeczywistości nie był niczym spektakularnym. Ale widocznie popularne w Polsce leśne jeziora, w Turcji są czymś niespotykanym. Nie zostaliśmy tam długo, bo przed nami było jeszcze 130 km do następnego hotelu. No i chcieliśmy jak najszybciej zjechać z góry, ponieważ chmury się niebezpiecznie obniżały.

Dotarliśmy nad morze i przez kolejne kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy wygodną sześciopasmówką, która ciągnie się przez dużą część wybrzeża. Po jednej stronie mieliśmy wodę, po drugiej mijaliśmy kolejne miasta. Ta część kraju jest górzysta, zbocza kończą się często nad samą wodą, więc w wielu miejscach pobudowano tunele.

Dolina rzeki Fırtına

W miejscowości Ardeşen skręciliśmy w lewo, do doliny rzeki Fırtına. Przypomina ona doliny alpejskie, tylko w tureckim wydaniu. Jest wąska, jej dnem płynie rzeka, wzdłuż której biegnie szosa, a nad rzeką i na zboczach stoją domy. Jest tam bardzo zielono, ale niestety dla mnie chłodno, pochmurno i wilgotno. Nad rzeką, co kawałek, zobaczyć można reklamy spływów pontonowych i kolejek tyrolskich. Noclegi w tej okolicy są drogie, a wybór nieduży. Hotel, w którym się zatrzymaliśmy, kosztował najwięcej ze wszystkich, w których spaliśmy w czasie tej wyprawy, a pod względem jakości był drugi od końca. Razem z nami nocowała wycieczka autokarowa, dla której urządzono wieczorek na tarasie, z tańcami wokół paleniska, w rytm jęków wydobywanych z kobzy. Na szczęście impreza skończyła się dość wcześnie. 

Rano pojechaliśmy obejrzeć trzy atrakcje doliny. Pierwszą był średniowieczny zamek Zilkale. Zbudowany w XIV- XV wieku, stoi na krawędzi zbocza, prawie 400 m nad lustrem rzeki. Ruiny nie są duże, można do nich wejść, ale najładniej wyglądają z drogi. 

Następną atrakcją doliny Fırtına były kamienne mosty z czasów osmańskich. Zbudowane w XVIII i XIX w., z powodu dużych przyborów wody mają charakterystyczne wysokie łuki. Z ponad 20 zachowanych, my widzieliśmy dwa. Mimo co chwilę podjeżdżających busów z turystami, udało mi się uchwycić moment, kiedy na moście nikogo nie było.

Ostatnim miejscem, które odwiedziliśmy w dolinie, był wodospad Palovit. Dojechaliśmy do niego drogą znowu przeznaczoną raczej dla 4×4, na dodatek co chwilę wyprzedzani przez turystyczne minibusy. Wiem, że ich kierowcy jeżdżą tamtędy kilka razy dziennie codziennie, ale wystarczy drobny błąd i ich wariacka jazda w każdej chwili może skończyć się upadkiem z urwiska. Położony w lesie wodospad, wysoki na 15 m, jest ładny, ale Girlevik koło Erzincan podobał mi się bardziej, bo był kaskadowy i nie tak oblężony przez turystów.

Rize

Z doliny Fırtına wróciliśmy na wybrzeże, bo kolejnym punktem naszej wyprawy było Rize, miasto słynące z uprawy herbaty. Powstało na wąskim skrawku płaskiego terenu nad niewielką zatoką. Później rozbudowało się na stromych zboczach okalających centrum, przez co poruszanie się po mieście przypomina jazdę po San Francisco. To region, w którym pada najwięcej deszczu w całej Turcji i jedyny, gdzie opady są przez cały rok. Herbatę zaczęto tu uprawiać w latach 40-tych XX w., a najbardziej znanym producentem jest Çaykur. Oprócz herbaty, w Rize uprawia się też kiwi.

Zaczęliśmy od wizyty w Çay bahçesi, czyli ogrodzie herbacianym. Wybraliśmy najbardziej znaną herbaciarnię, prowadzoną przez Çaykur, będącą jednocześnie ogrodem botanicznym. Mieści się na szczycie wzgórza, na które musieliśmy wjechać po bardzo stromych uliczkach. Zgodnie z nazwą, jest to ogród, więc stoliki ustawione są na wolnym powietrzu. Serwowana herbata była bardzo tania, 1,5 liry za szklaneczkę. W płynącym przez ogród sztucznym kanale pływały złote rybki, a ze wzgórza rozciągał się wspaniały widok na leżące w dole miasto, morze i okoliczne zbocza.

Na drugim wzgórzu zobaczyliśmy zamek, więc postanowiliśmy go odwiedzić. Najstarsza część zamku pochodzi prawdopodobnie z VI w. Również tutaj na murach działa herbaciarnia z panoramicznym widokiem na miasto.

Rize jest bastionem urzędującego prezydenta Erdoğana. Wyjeżdżając z miasta, zatrzymaliśmy się na moment przy głównym placu, gdzie zobaczyliśmy jego wielkie portrety. Minęliśmy też miejski uniwersytet, który nosi jego imię. Zresztą w Turcji już kilkukrotnie widziałam ulice i stadiony nazywane imieniem obecnego prezydenta. 

Üzüngöl

Po wizycie w Rize, znów pojechaliśmy w głąb lądu, nad Üzüngöl, czyli Jezioro Długie. Leżący 70 km od Rize akwen został utworzony przez osuwisko ziemi. Naturalna tama zmieniła strumień w długie na kilometr jezioro, które stało się popularnym miejscem wycieczek.

Niestety, przekonaliśmy się, że napływ turystów i komercjalizacja zniszczyły ten cud przyrody. Do Üzüngöl prowadzi tylko jedna droga. GPS pokazał nam ogromny korek przed wjazdem do leżącej nad jeziorem miejscowości. I faktycznie, dojazd był kompletnie zablokowany przez sznur samochodów próbujących się dostać w pobliże jeziora, gdzie oczywiście nie było wolnych miejsc do zaparkowania. Na szerszym fragmencie drogi wszyscy próbowali się przecisnąć do przodu i wyprzedzać na trzeciego, czwartego… aż  zablokowali całą szerokość, uniemożliwiając przejazd samochodom wyjeżdżającym z miejscowości. Widząc, co się dzieje, zjechaliśmy w boczną drogę, przy której było mnóstwo miejsca żeby zostawić auto, i ostatnie kilkaset metrów do jeziora pokonaliśmy pieszo. 

Zainteresowanie turystów tym terenem przyciągnęło inwestorów otwierających hotele, restauracje i sklepy z pamiątkami. Ponadto wokół jeziora zbudowano betonowy wał, w celu ochrony biegnącej obok drogi przed zalaniem. Dlatego zamiast spodziewanej alpejskiej wioski nad brzegiem jeziora, trafiliśmy na Krupówki w szczycie sezonu. Na dodatek duża część przybywających tu turystów to Saudyjczycy. Widzieliśmy mnóstwo kobiet z zasłoniętymi twarzami, a napisy na sklepach były po angielsku i arabsku. Nie zabawiliśmy tam długo, tym bardziej, że niskie chmury i deszcz uniemożliwiały robienie zdjęć. 

Trabzon

Z nadzieją na lepszą pogodę, pojechaliśmy do Trabzonu, w którym znajduje się największy turecki port nad Morzem Czarnym. Podobnie jak inne miasta, które odwiedziliśmy, ma długą historię, sięgającą VIII w. p.n.e. Leżał na Jedwabnym Szlaku, łączącym przez wieki Wchód z Zachodem i to tu urodził się sułtan Sulejman Wspaniały. 

Jadąc wzdłuż morza minęliśmy lotnisko, którego pas startowy zbudowano na skrawku lądu nad samą wodą. To tu w styczniu 2018 samolot linii Pegasus wypadł z pasa i zsunął się po klifie. Szczęśliwie ugrzązł w miękkim gruncie i nie wpadł do morza. Nie było ofiar, a prawdopodobną przyczyną wypadku była awaria silnika. 

Najważniejszym zabytkiem Trabzonu jest bizantyjski kościół Aya Sofya. Stoi on na zielonym pagórku poza centrum miasta. Został zbudowany w XIII w. jako grecki kościół ortodoksyjny, a trzy wieki później przekształcony na meczet. Obecnie pełni funkcję muzeum. Jest częściowo w renowacji i wnętrze było zamknięte, ale i tak w dostępnym fragmencie budowli mogliśmy obejrzeć kolorowe freski przedstawiające sceny z Biblii.

W lokalnym barze nieopodal kościoła zjedliśmy pide, które nietypowo było okrągłe, a nie w kształcie łódki. Miejsce zachwalane w serwisie Tripadvisor nie miało wydrukowanego menu i na koniec posiłek okazał się być droższy niż zakładaliśmy. Ponieważ to był już któryś raz, kiedy recenzje nas zwiodły, ułożyliśmy własny kodeks: nie jadamy w miejscach, które są puste, nie mają menu i zawsze wcześniej pytamy, czy można płacić kartą.

Po obiedzie pojechaliśmy do Atatürk Köşkü, białej willi zbudowanej na przełomie XIX i XX w., w której Mustafa Kemal zatrzymywał się podczas swoich wizyt w mieście. Położona na szczycie wzgórza i otoczona ładnym ogrodem willa służy obecnie za muzeum pamięci prezydenta. Było tuż przed zamknięciem, obeszliśmy więc tylko budynek z zewnątrz.

Odwiedziliśmy jeszcze Boztepe, wzgórze z ogrodem herbacianym na szczycie i wspaniałą panoramą miasta. Ale miejsce było bardzo zatłoczone, podobnie jak centrum Trabzonu, pojechaliśmy więc do hotelu. Znowu mieszkaliśmy w stylowo urządzonym konaku, na wzgórzu z widokiem na miasto i morze, z przyjemną restauracją na wolnym powietrzu, w której spędziliśmy wieczór. 

Monastyr Sumela

Rano ruszyliśmy do jednego z najbardziej znanych miejsc w tym rejonie Turcji, monastyru Sumela. Przyklejony do skały, XIV-wieczny grecki klasztor męski, znajduje się w dolinie Altındere, 50 km od Trabzonu. Zbudowano go 270 m nad doliną, na wysokości 1300 m n.p.m. Pierwszy mały kościół postawiono w tym miejscu już w IV w., a później rozbudowano go do monastyru z 72 celami. Po proklamowaniu Republiki Tureckiej w 1923 r. został opuszczony przez mnichów i z czasem uległ dewastacji. Obecnie przechodzi prace rekonstrukcyjne, mimo których przyciąga rzesze turystów.

 

Na teren Parku Narodowego Altındere dojechaliśmy dość wcześnie, dzięki czemu udało nam się znaleźć jeszcze miejsce na niewielkim parkingu. Bilet do parku i klasztoru kosztuje 10 lir. Przy parkingu zbudowano małe centrum turystyczne z restauracją i sklepikami. Na schodach, prowadzących na zalesione wzgórze, zgromadził się już tłum turystów fotografujących spływający ze wzgórza wodospad i widoczny w oddali po drugiej stronie doliny klasztor. Żeby się do niego dostać, trzeba pokonać 3 kilometry pod górę błotnistą, bo przebudowywaną drogą, albo wsiąść w jeden z kursujących co chwilę po tej drodze minibusów. Cena przejazdu w dwie strony wynosiła tylko 5 lir, więc bez zastanowienia skorzystaliśmy z tej opcji.

Po krótkiej jeździe wysiedliśmy na kolejnym małym parkingu, skąd musieliśmy wspiąć się jeszcze kilkaset metrów biegnącą wśród drzew ścieżką. W końcu dotarliśmy na niewielki brukowany placyk. Przed nami do skał przylegały łuki akweduktu, dostarczającego kiedyś wodę do budynków. Z jednej strony mieliśmy kilka tarasów z widokiem na dolinę, z drugiej wysokie schodki prowadzące do wejścia do kompleksu. Ani ze ścieżki, ani z placyku nie widać było budynków monastyru.

 

Wcześniej przeczytałam, że po kilkuletnich pracach renowacyjnych, monastyr częściowo otwarto dla turystów. Jak się okazało, „częściowo” to zdecydowanie zbyt dużo powiedziane. Po stromych schodkach, przez niewielkie drzwi w skale, weszliśmy do krótkiego, ciemnego korytarza, z którego wyszliśmy na zadaszony taras z widokiem na wewnętrzny dziedziniec, zastawiony rusztowaniami. Mogliśmy zobaczyć niewielkie budynki, z których jeden miał ściany pokryte freskami. I to wszystko. Ani dziedziniec, ani jaskinia, w której znajdował się kościół, ani główny budynek, w którym mieszkali mnisi, nie są dostępne dla zwiedzających.

Zawiedzeni, wróciliśmy na dół minibusem. Zamiast tłoczyć się z innymi, żeby zrobić zdjęcie klasztoru, podeszliśmy dwieście metrów drogą dla minibusów, skąd był znacznie lepszy widok. Gdy wyjeżdżaliśmy z parku, parking i prowadząca do niego droga były już szczelnie zastawione samochodami. 

Hamsiköy

Zamiast wrócić do Trabzonu, skierowaliśmy się jeszcze trochę na południe, do Hamsiköy. Ta wioska, położona na zboczu nad szeroką doliną, słynie ze swojej kuchni. Jest też popularna z powodu położenia blisko centrum narciarskiego Zigana. Zatrzymaliśmy się tam, żeby spróbować deseru sütlaç, o którym wspomniałam w przewodniku po kuchni tureckiej, a potem ruszyliśmy na zachód, przez góry. Przez ostatnie dni towarzyszyła nam deszczowa pogoda, która teraz zmieniała się jak w kalejdoskopie, jak tylko przejeżdżaliśmy przez liczne na tej drodze tunele. W końcu znowu dotarliśmy na wybrzeże Morza Czarnego, wzdłuż którego miał prowadzić ostatni etap naszej wyprawy.

Ruiny miasta Ani

Od Tokatu do granicy z Armenią

Tokat

Godzinę po wyjeździe z Amasyi dotarliśmy do Tokatu. To typowe tureckie miasto, z częściowo osmańską zabudową w centrum i twierdzą zlokalizowaną gdzieś na wzniesieniu. Podobnie jak Amasya, było zamieszkane już przez Hetytów i przechodziło z rąk do rąk kolejnych najeźdźców. Zaczęliśmy od południowego krańca najstarszej części miasta, gdzie stoi XIX-wieczna wieża zegarowa z cyferblatem z indyjsko-arabskimi cyframi. Przeszliśmy główną ulicą z kilkoma starymi meczetami i XVI-wiecznym hamamem. Dotarliśmy do Gök Medrese, budynku z XIII wieku, który pełnił funkcję szpitala, a obecnie stanowi muzeum. Obok niego znajduje się najciekawsze miejsce w Tokat, czyli Taş Han. Budynek z XVII wieku służył za karawanseraj, czyli miejsce postoju dla podróżnych. Obecnie wydaje się być centralnym miejscem dla mieszkańców miasta. Na dziedzińcu mieszczą się kawiarnie, a w arkadach budynku stragany, głównie z tkaninami. Tokat jest znany z wzorzystych chust i szali oraz obrusów z naturalnych tkanin, często ręcznie malowanych.

Było jeszcze za wcześnie, żeby spróbować Tokat kebabı, plastrów mięsa jagnięcego, bakłażanów, ziemniaków, zielonej papryki i pomidorów, zapiekanych z dodatkiem czosnku. Wypiliśmy więc turecką kawę i ruszyliśmy dalej.

Sivas

Z Tokat pojechaliśmy do Sivas. Anatolia jest wyżyną i przemieszczając się na wschód, wjeżdżaliśmy coraz wyżej ponad poziom morza. Sivas leży 1275 m n.p.m. i daje się tu odczuć niższe ciśnienie, które wynosi około 850 hPa (w Polsce średnio ok. 1000 hPa). Jego historia sięga dwóch tysięcy lat, kiedy w czasach rzymskich powstało w tym miejscu miasto Megalopolis, które zmieniło później nazwę na greckie Sebasteia i tureckie Sivas. Jednak miasto kojarzone jest z historią najnowszą. Tu miał miejsce Kongres Sivas, zwołany przez Mustafę Kemala Atatürka we wrześniu 1919 r. Kongres był punktem zwrotnym w formowaniu Republiki Tureckiej. Podjęto na nim szereg znaczących decyzji dla tureckiej wojny o niepodległość.

Centralnym punktem miasta jest Cumhuriyet Meydanı, czyli plac Republiki. To popularne miejsce spotkań mieszkańców miasta. Stoi tu meczet zbudowany w XVI w. oraz trzy XIII-wieczne medresy. W dwóch z nich mieszczą się obecnie herbaciarnie. Z trzeciego budynku pozostały tylko dwa minarety i główny portal. 

Po drugiej stronie placu znajduje się Muzeum Kongresu Atatürka, przedstawiające historię wojny o niepodległość (niestety tylko po turecku) oraz sale kongresowe i sypialnię tego największego bohatera Turcji.

Kilka ulic dalej stoi Ulu Camii (Wielki Meczet) z końca XII wieku, najstarszy ważny budynek miasta. W jego niskim wnętrzu sufit podtrzymuje 50 kolumn. Do budynku przylega, dobudowany nieco później, pochylony minaret. 

Trzeba przejść jeszcze kawałek, żeby zobaczyć Gök Medrese, podobno imponujący XIII-wieczny budynek szkoły islamskiej, którego ściany wyłożone były błękitnymi kafelkami. Niestety medresa była całkowicie zasłonięta z powodu remontu. 

W Sivas zjedliśmy köfte, podobno najlepsze w kraju kotleciki z mięsa mielonego. Odwiedziliśmy też duży sklep z przyprawami i orzechami. W Turcji bardzo popularna jest sprzedaż tych towarów na wagę, zarówno na bazarach, jak i w wyspecjalizowanych sklepach. Zaskakuje ich ogromna różnorodność i z reguły niskie ceny.

Erzincan

Do Erzincan zostało nam jeszcze 240 km i dojechaliśmy tam już po zmroku. Dlatego rano zaskoczył mnie widok ośnieżonych szczytów. Miasto leży na płaskim terenie, ale otoczone jest wysokimi górami. Wielokrotnie ucierpiało podczas trzęsień ziemi i nie ma w nim nic wartego obejrzenia. Mimo to pojechaliśmy do centrum, gdzie pod głównym placem znajduje się bazar z wyrobami z miedzi. W niedzielny poranek działało tylko kilka sklepów, ale i tak wybór artykułów gospodarstwa domowego z metalu był ogromny. Skusiłam się na metalowy serwis do kawy w stylu osmańskim, mając nadzieję, że mimo restrykcyjnego limitu bagażu podręcznego, uda mi się go jakoś przywieźć do Polski.

Wodospad Girlevik

Zapytaliśmy sprzedawczynię, co jeszcze możemy zobaczyć w Erzincan, a ona poleciła nam wodospad pod miastem. Ponieważ znajdował się prawie na naszej trasie, postanowiliśmy go odwiedzić. Na wąskiej drodze biegnącej przez pola i wioski, trafiliśmy na wóz opancerzony i kontrolę wojskową. Było to trochę dziwne, bo w pobliżu nie było granicy ani widocznych obiektów o znaczeniu militarnym. Żołnierz zapytał nas, dokąd jedziemy i przepuścił. Na końcu kilkunastokilometrowej drogi znaleźliśmy duży parking i po kilku minutach spaceru dotarliśmy nad wodospad Girlevik. Woda, pochodząca ze stawów powyżej, spływa tu kaskadami z 30-40 metrów. Wodospad jest popularnym miejscem pikników, na szczęście z powodu wczesnej pory było jeszcze spokojnie. Uważany jest za jeden z najładniejszych wodospadów w Turcji i faktycznie warto było zboczyć z głównej drogi, żeby go zobaczyć. 

Erzurum

Po trzech godzinach dotarliśmy do Erzurum, zimowej stolicy Turcji. Nie przypomina ono jednak wcale Zakopanego. Leży na wyżynie, a dookoła nie widać nawet gór. Z powodu wysokości 1850 m n.p.m, ciśnienie wynosi tam około 800 hPa. Mieszkańcy mają opinię konserwatywnych, większość kobiet nosi chusty na głowach. Jednak mimo, że z powodu upału miałam na sobie szorty, nikt nie zwrócił mi uwagi, czy nie spojrzał nieprzychylnie. 

Erzurum powstało jeszcze przed naszą erą i w starożytności należało do królestwa Armenii. Tu w 1919 r. również odbył się Kongres niepodległościowy z udziałem Mustafy Kemala Atatürka. 

Zatrzymaliśmy się w najstarszej części miasta, pod zamkiem z V w. Atrakcją zamku jest wieża, na którą się wspięliśmy, żeby zobaczyć okolicę (bilet kosztuje 7 lir). Widać stamtąd skocznie narciarskie, dowód na to, że miasto jest centrum sportów zimowych. 

Naprzeciwko zamku stoi XII-wieczny Wielki Meczet. Prosty w formie budynek kryje wewnątrz las kolumn. Obok, nieco z tyłu, uwagę przykuwa znacznie bardziej zdobiona i kilkadziesiąt lat starsza szkoła teologiczna z dwoma minaretami. To symbol miasta, czyli Çifte Minareli Medrese. Wewnątrz budynku znajduje się odkryty dziedziniec, otoczony arkadami. Na obu piętrach budynku mieściły się sale dla uczniów i nauczycieli. W głównej nawie obejrzeć można grób fundatorki medresy, córki seldżuckiego sułtana. Przez lata niespokojnej historii miasta, minarety budynku straciły swoje zakończenia.

Kawałek za medresą i meczetem, na niewielkim wzgórzu stoją trzy grobowce, datowane na XII i XIV wiek. W przeszłości ten teren prawdopodobnie leżał poza murami miasta. 

W Erzurum spróbowaliśmy lokalnej specjalności, çağ kebabı. Małe kawałki jagnięciny pieczone na szpadce, nie przypadły mi do gustu. Kebap podany bez dodatków, tylko z chlebem, był stosunkowo drogi (10 lir za szpadkę).

Przed wyjazdem z Erzurum wróciliśmy jeszcze na moment do nowego centrum. Jak w prawie każdym tureckim mieście, i tu znajduje się miejsce, gdzie można sobie zrobić zdjęcie z nazwą miejscowości. 

Droga na wschód

Za miastem zrobiliśmy sobie chwilę przerwy na parkingu, gdzie zatrzymało się kilka tirów. Od jednego z kierowców pożyczyliśmy nóż, którym pokroiliśmy naszego melona. Na takich przydrożnych parkingach często stoją studnie-krany z wodą pitną oraz bary z kilkoma plastikowymi krzesłami i piecykiem na drewno, na którym właściciel gotuje turecką herbatę. Po drodze widzieliśmy kilka bocianich gniazd.

Zatrzymaliśmy się jeszcze przy kamiennym moście Çobandede, zbudowanym prawdopodobnie w XIII w.

Kars

Późnym popołudniem dotarliśmy do Kars. Tym razem zatrzymaliśmy się w odremontowanym pałacu. Z zewnątrz budynek się niczym nie wyróżniał, ale w środku odtworzono bogato zdobione wyposażenie. Jadąc wąską, zastawioną samochodami i prowadzącą przez jakieś targowisko drogą, zaczęliśmy się zastanawiać, czy to był dobry wybór. Ale ostatecznie okazało się, że nocujemy pod wzgórzem zamkowym, kilka minut pieszo od najstarszej części miasta. Przy hotelu płynął strumień, a na otaczających dolinę wzgórzach pasły się owce.

Kars było w starożytności fortecą Armenii, a na przełomie XIX i XX w. należało do Rosji. To Rosjanom centrum miasta zawdzięcza układ ulic na planie siatki. Nad miastem góruje zamek, zbudowany w XII w., później zburzony i kilkukrotnie przebudowywany. Zamek był miejscem zaciętych walk w czasie i po I wojnie światowej. Obok zamku znajdują się najstarsze budowle miasta: kościół Apostołów, ruiny Wielkiego Meczetu i XV-wieczny kamienny most, zniszczony przez trzęsienie ziemi i odbudowany w XVIII w.

Po krótkiej wspinaczce pod zamek i obejściu starówki, odwiedziliśmy sklepy z serami i miodami, z których słynie Kars. Niestety zakup kilkuletnich żółtych serów w sytuacji, gdy mieliśmy przed sobą jeszcze tydzień podróży samochodem, nie miał sensu. Poza tym przywożenie nabiału spoza Unii jest niedozwolone. A miody nie mieściły się w limicie płynów dla bagażu podręcznego.

Ani

Rano pojechaliśmy jeszcze dalej na wschód, pod samą granicę z Armenią. Naszym celem były ruiny Ani. Nazwa miasta pochodzi od czczonej tu bogini Anahid, perskiej odpowiedniczki Afrodyty. Pierwsze wzmianki o Ani, jako fortecy na wzgórzu, pochodzą z V w. Miasto zostało w X w. stolicą Armenii, a później przechodziło z rąk do rąk, aż w 1319 r. zniszczyło je silne trzęsienie ziemi. W okresie świetności zamieszkiwało je prawie 100 tysięcy osób, było nazywane miastem 40 bram, 1001 kościołów i rywalizowało z Konstantynopolem. Obecnie odbudowano część murów, a na wielkim, pofałdowanym i porośniętym trawami terenie, porozrzucanych jest kilka kamiennych budynków. Są to głównie kościoły, we wnętrzach których zachowały się nawet freski. Ostał się też XI-wieczny meczet, ruiny zamku i pozostałości innych budowli. 

Teren miasta kończy się wąwozem, w dole którego płynie rzeka. To naturalna granica z Armenią, o czym przypomina też miejscami płot i wieżyczki strażnicze. Byliśmy tam przed południem i teren był niemal pusty, turystów można było policzyć na palcach. Gdy wchodziliśmy przez główną bramę, strażnik akurat wyprowadzał z terenu muzeum stado kóz, podobno bezpańskich. Miasto wpisane jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, a bilet wstępu kosztuje 12 lir. 

Zwiedzanie Ani zajęło nam ponad godzinę i zaczęło się już robić gorąco. Wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy na północ, przez góry, nad Morze Czarne.

Amasya

Z Ankary do Amasyi

Trasa naszej wycieczki wiodła z Ankary na wschód, pod granicę z Armenią, następnie na północ, nad Morze Czarne, i wzdłuż wybrzeża na zachód, do Stambułu. 

Wyjazd z Ankary

Rankiem pojechaliśmy na śniadanie do kafeterii prowadzonej przez miasto. Restauracje miejskie w Turcji są tanie i popularne. Siedząc na zewnątrz, w otoczeniu natrętnych gołębi, zjedliśmy simity i börek, popijając herbatą. O tureckich śniadaniach pisałam tutaj.

Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Żałowałam, że nie mieliśmy czasu na zwiedzenie Ankary, w której od mojego poprzedniego pobytu dwa lata wcześniej, odnowiono i otwarto zamek. Ale na dziś mieliśmy w planach zwiedzanie ruin sprzed 4 tysięcy lat i przejazd w sumie 380 km do Amasyi.

Hattuşa

Udaliśmy się do stanowiska archeologicznego Hattuşa. Po drodze mijaliśmy stragany z melonami. Zatrzymaliśmy się przy jednym na zdjęcia i kupiliśmy melona, mimo że na razie nie mieliśmy czym go pokroić.

Pola w okolicy Hattuşy porastają słoneczniki.

Hattuşa była stolicą Imperium hetyckiego. Hetyci zamieszkali na tych terenach około 2 tysięcy lat p.n.e, i stworzyli potężne państwo, obejmujące tereny Anatolii, Mezopotamii, Syrii i Palestyny. Imperium upadło prawdopodobnie pod naporem tak zwanych Ludów Morza, którzy zdobyli Hattuşę  w XI w. p.n.e. Według innej hipotezy, została ona opuszczona i spalona przez samych mieszkańców. Pozostałości miasta odkryto dopiero w XIX w., a większość wykopanych przedmiotów można obejrzeć w Muzeum Cywilizacji Anatolijskich w Ankarze. Dziś na miejscu znajdują się głównie zrekonstruowane fundamenty budynków, murów, tunel, kilka płaskorzeźb i inskrypcji naskalnych. Miejsce zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Główne stanowisko archeologiczne położone jest na wzgórzu w pobliżu miasta Boğazkale. Bilet wstępu kosztuje 12 lir i obejmuje też położone 3 km dalej dużo mniejsze stanowisko Yazlıkaya. Po terenie wzgórza można, a wręcz trzeba poruszać się samochodem, bo do pokonania jest kilka kilometrów. 

Objechaliśmy wzgórze, zatrzymując się w miejscach opisanych w przewodniku, który ze sobą zabrałam. Bez mapy trudno się zorientować, gdzie się zatrzymać, Zwiedzających było bardzo niewielu, więc nie pomogłoby nawet podążanie za nimi. Najciekawszy faktycznie był 70-metrowy tunel w murze miasta oraz bramy z kopiami posągów, których oryginały znajdują się w Ankarze.

Yazlıkaya

Znajdująca się nieopodal Yazlıkaya była hetycką świątynią. W wysokich skałach zachowały się dwie komnaty. Jedna jest dobrze widoczna, do drugiej prowadzi wąskie przejście. Na skałach znajdują się dobrze zachowane płaskorzeźby bóstw i władców.

Çorum

Po obejrzeniu Hattuşy pojechaliśmy do Çorum. To miasto przemysłowe i centrum handlu okolicznymi produktami rolnymi. Nie ma tam szczególnych zabytków, ale znane jest w całej Turcji z produkcji leblebi, czyli prażonej ciecierzycy, o której pisałam w przewodniku po kuchni tureckiej. Zatrzymaliśmy się pod ogromnym meczetem, przeszliśmy przez bazar w centrum i zjedliśmy obiad w restauracji poleconej nam przez znajomego mojego partnera. Niestety nie serwowała lokalnych kebabów, zamówiliśmy więc iskendera i beyti, o których przeczytacie tutaj. Idąc z powrotem, kupiliśmy trochę leblebi na drogę.

Amasya

Celem tego dnia podróży była Amasya, zdecydowanie najładniejsze miejsce, jakie odwiedziliśmy w czasie tej wycieczki. Miasto leży nad rzeką płynącą w dolinie między wysokimi górami. Amasya była zasiedlona już przez Hetytów, a w III-I w. p.n.e. była stolicą królestwa Pontu. Z tego okresu zachowały się królewskie grobowce wykute w skałach ponad miastem. W czasach osmańskich tradycją było, że sułtan wysyłał do Amasyi swojego syna, którego wyznaczył na następcę tronu, aby zdobył wiedzę i doświadczenie w zarządzaniu prowincją. W mieście znajduje się wiele zabytkowych meczetów, historyczny szpital i szkoła religijna. Wzdłuż brzegu rzeki stoją tradycyjne drewniane osmańskie domy, a ze szczytu góry miasta strzeże cytadela.

W serialu „Wspaniałe stulecie” do Amasyi wyjechali synowie sułtana Sulejmana: książę Mustafa, a później książę Bayezid. Wkrótce napiszę o zwiedzaniu Stambułu śladami „Wspaniałego stulecia” oraz o innych miastach z serialu.

Muzeum etnograficzne

Zarezerwowałam nam pokój w hotelu typu konak w historycznej części miasta, nad brzegiem rzeki. Konak to dom w stylu osmańskim, słowo to oznacza również miejsce na nocleg w podróży. Po zameldowaniu, przeszliśmy się uliczkami z zabudową osmańską. Kupiliśmy magnesy w kształcie jabłek, bo przez panujący tu klimat, Amasya jest centrum produkcji tych owoców. Weszliśmy do Hazeranlar Konağı, muzeum etnograficznego w domu osmańskim z XIX w. Pokoje, wyposażone w sprzęty z epoki, przedstawiają życie mieszkańców domu. Bilet kosztuje 7 lir. Przed wejściem należy założyć ochraniacze na buty, co jest dość popularne w muzeach w Turcji.

Bulwar nad rzeką

Potem przeszliśmy na drugą stronę rzeki i przespacerowaliśmy się bulwarem nad wodą. Z bulwaru i przerzuconych przez rzekę mostów rozpościerają się cudowne widoki, ponadto co kawałek stoją rzeźby, które są świetnym tematem do zdjęć. Na południe od rzeki odwiedziliśmy kilka zabytkowych meczetów, w tym największy, XV-wieczny Beyazıt Paşa Camii, oraz nadal działający kryty bazar, również zbudowany w XV wieku.

Wieczorem domy nad rzeką i grobowce podświetlane są na kolorowo, co jeszcze potęguje urok tego miasta.

Grobowce królów Pontu

Następnego dnia rano poszliśmy do grobowców. Królewska nekropolia ulokowana jest nad miastem, w połowie wysokości prawie 300-metrowej góry Harşena. Miejsca pochówku były wykuwane w skałach od III w. p.n.e. i w sumie jest ich w okolicy 18, a wszystkie są puste. Trzeba się do nich wspiąć po kilkuset schodach, ale widok na miasto w dole rekompensuje trudy. Podeszliśmy tylko do jednej grupy grobowców, bo wszystkie były podobne i nie można było do nich wejść. Na terenie nekropolii można zobaczyć pozostałości Kızlar Saray (Pałacu Dziewcząt), dawnego pałacu królów Pontu, a później gubernatorów osmańskich. Grobowce królów Pontu zostały wpisane na listę UNESCO. Bilet wstępu kosztuje 5 lir.

XIV-wieczny szpital

Wyjeżdżając z Amasyi, zajrzeliśmy jeszcze do Darüşşifa/Bimarhane, szpitala dla umysłowo chorych, zbudowanego na początku XIV wieku. Był on pierwszym miejscem, gdzie próbowano leczyć pacjentów muzyką. Wstęp do tego muzeum kosztuje 5 lir.

Cytadela

Do odwiedzenia została nam górująca nad miastem cytadela. Jej najstarsze fragmenty również pochodzą z czasów pontyckich, a później została odbudowana przez władców osmańskich. Z braku czasu już do niej nie pojechaliśmy, zostawiając to sobie na następną wizytę w tym pięknym mieście.

Przed nami tego dnia było jeszcze 470 km do Erzincan, a po drodze zwiedzanie w Tokat i Sivas.

Istanbul_new_airport_tower_02

Nowe lotnisko w Stambule

Razem z moim partnerem postanowiliśmy pojechać na zorganizowaną wycieczkę autokarową wzdłuż tureckiego wybrzeża Morza Czarnego. Nie jestem fanką wycieczek z przewodnikiem, ale trasa zapowiadała się ciekawie, a cena zachęcała. Wykupiliśmy wyjazd na 10 dni w połowie lipca. Zarezerwowałam bilety lotnicze do Stambułu w terminie pokrywającym się z wycieczką. Ale na półtora tygodnia przed podróżą poinformowano nas, że wycieczka została odwołana. Inny termin nie wchodził w grę, a krótsze wyjazdy nie były tak atrakcyjne. Po namyśle, zdecydowaliśmy się więc podobną trasę pokonać samochodem.

Dokupiłam bilet ze Stambułu do Ankary, skąd następnego dnia mieliśmy wyruszyć w prawie 4000 -kilometrową trasę. 

Nowe lotnisko w Stambule: pierwsze wrażenia

Leciałam LOTem z Krakowa, przez Warszawę, na nowe lotnisko w Stambule. W przeciwieństwie do pozostałych stambulskich lotnisk: Atatürka i Sabihy Gökçen, nie ma ono swojego patrona. Nazywane jest po prostu İstanbul Havalimanı, po angielsku Istanbul Airport. Zostało oficjalnie otwarte pod koniec 2018 r., a  funkcję głównego lotniska Stambułu przejęło w kwietniu 2019 r. Leży na niezagospodarowanym terenie, około 50 kilometrów od centrum miasta. W przeciwieństwie do otoczonego blokami lotniska Atatürka, tu widać tylko ogołocone z drzew pagórki i plac budowy. 

Duże wrażenie robi wieża kontroli ruchu lotniczego, która w zamyśle architektów miała przypominać kwiat tulipana. Zaskoczyły mnie ogromne, puste płyty postojowe. Tylko na jednej z płyt oddalonych od terminala stały w rzędzie samoloty Turkish Airlines.

Nowe lotnisko połączono z miastem kilkupasmową szosą. Do czasu ukończenia linii metra, do centrum można dostać się jedynie autobusami, taksówkami lub prywatnym transportem. 

Jeżeli lądowania odbywają się od południa, samoloty z Europy przelatują nad  Stambułem. Przy dobrej pogodzie można zobaczyć wszystkie trzy mosty nad Bosforem oraz budynki w najstarszej części miasta.

Kontrola graniczna

Od końca ubiegłego roku o wizę turystyczną do Turcji można aplikować jedynie przez internet. Dlatego też na nowym lotnisku nie zainstalowano e-kiosków wizowych. O procesie aplikacji pisałam tutaj.

W przeciwieństwie do lotniska Ataturka, na nowym lotnisku w Stambule można szybko przejść z terminala międzynarodowego na krajowy. Na starym lotnisku była jedna kontrola graniczna dla wszystkich przekraczających granicę Turcji, tu jest osobna dla krajowych połączeń transferowych, przez co kolejki są znacznie krótsze. Po kontroli granicznej przechodzi się od razu przez kontrolę bezpieczeństwa i wchodzi do hali odlotów terminala krajowego.

Terminal krajowy

Terminal krajowy jest duży, jasny i przestronny. Na razie działa tylko kilka sklepów i restauracji, inne nadal są zasłonięte. Jest dużo miejsc do siedzenia, wiele wyposażonych w gniazdka elektryczne i usb. Minusem jest brak kraników z wodą. Są za to tradycyjne aparaty telefoniczne.

Dostęp do internetu

Na nowym lotnisku w Stambule dostępny jest darmowy internet, z którego można korzystać przez godzinę. W terminalu krajowym miałam problemy z przyłączeniem, powiodło się dopiero po kilku próbach. Za to sygnał wifi był silny, a prędkość taka, że można było rozmawiać przez Facetime bez opóźnień. W drodze powrotnej, w terminalu międzynarodowym połączyłam się bez problemu, ale prędkość przesyłu była dużo gorsza, pewnie z powodu większej liczby korzystających. Ponieważ lot do Ankary miałam 3 godziny po przylocie do Stambułu, krótko po wygaśnięciu limitu spróbowałam ponownie i znowu dostałam godzinny dostęp.

Lot do Ankary

Samoloty między Stambułem a Ankarą latają co godzinę. Zdecydowałam się na 3-godzinną przesiadkę, żeby zminimalizować ryzyko spóźnienia. Nie było to potrzebne i z powodzeniem zdążyłabym na lot godzinę wcześniej, na dodatek na pokładzie szerokokadłubowego Airbusa 330. Mój lot odbywał się zwykłym A320. Zawsze zdumiewa mnie serwis na lotach krajowych w Turcji, gdzie większość przewoźników oferuje napoje i przekąski. Lot Turkish Airlines do Ankary trwał jedynie 40 minut, w czasie których załoga zdążyła podgrzać i roznieść posiłki, i posprzątać. Już po 7 minutach od startu otrzymałam gorącą kanapkę, a kilka chwil później colę.

Lotnisko w Ankarze

Port lotniczy Ankara Esenboğa w 2017 r. był czwartym lotniskiem w Turcji pod względem ilości pasażerów (ponad 15 mln), a trzecim, jeśli liczyć tylko loty krajowe. Leży 28 km od centrum miasta, z którym ma połączenia autobusowe.

Nie miałam okazji przyjrzeć się lotnisku. Ot, transfer autobusem do terminala i spacer do wyjścia. Przed wejściem z samolotu do autobusu zapytano, czy mam bagaż rejestrowany. Pasażerowie z bagażem jechali drugim autobusem, prawdopodobnie do innego przejścia.

Twierdza w Giovinazzo

Apulia część 3 – od Gallipoli do Bari

Ostatnim etapem naszej wycieczki był przejazd z Gallipoli na północ, do Giovinazzo, w sumie 210 km, oraz zwiedzanie Bari.

Lecce

Pierwszym przystankiem w drodze do Giovinazzo było Lecce, jedno z głównych miast Apulii, z powodu bogactwa barokowej architektury nazywane Florencją południa. Tym razem nie szukałam specjalnie darmowego parkingu, bo i wolne płatne miejsce trudno było znaleźć. W końcu stanęłyśmy pod murami miejskimi (1 Euro za godzinę). 

Stare Miasto Lecce jest duże i na spacer po nim trzeba poświęcić kilka godzin. Do miasta weszłyśmy przez XVIII-wieczną bramę Porta Rudiae. Zbudowana w miejsce zawalonej bramy średniowiecznej, w tamtym czasie nie musiała już spełniać funkcji obronnej, stąd jej wyraźnie barokowy charakter, z kolumnami i posągami. 

Przeszłyśmy główną ulicą, mijając kolejne monumentalne kościoły, i skręciłyśmy na jakby ukryty Piazza Duomo, wielki plac, na którym stoi katedra z imponującą dzwonnicą i pałac biskupi. Od 2019 r. wejście do katedry i kilku innych kościołów w Lecce jest płatne, bilet do wszystkich kosztuje 9 Euro. Katedra, zbudowana już na początku XII wieku, pięć wieków później została przebudowana w stylu barokowym. Co charakterystyczne, posiada dwie zdobione fasady. Obok stoją barokowe gmachy pałacu biskupiego i seminarium. Jak większość budowli w mieście, tak i te mają charakterystyczny żółty kolor miejscowego piaskowca.

Później skierowałyśmy się na główny plac Starego Miasta, Piazza Sant’Oronzo. Na środku placu stoi rzymska kolumna sprowadzona z Brindisi, gdzie stała obok bliźniaczej kolumny. Obie wyznaczały koniec prowadzącej z Rzymu Via Appia. Na jej szczycie stoi posąg św. Oronzo, biskupa męczennika. Jednak teraz postument był zasłonięty z powodu remontu, a posąg zdjęty i ustawiony za szybą na parterze pobliskiego budynku Palazzo Carafa, będącego siedzibą administracji miejskiej.

Mijając kolejne kościoły, doszłyśmy do bazyliki Santa Croce. Niestety również była remontowana, dlatego nie udało nam się zobaczyć jej podobno wyszukanej fasady. Później zerknęłyśmy na XVI-wieczny zamek Karola V i wróciłyśmy na plac Sant’Oronzo, żeby obejrzeć dobrze zachowany rzymski amfiteatr z I-II w., zbudowany dla ponad 20 tysięcy widzów, Został zasypany w wyniku trzęsień ziemi i odkryty dopiero na początku XX wieku. Widoczna część to prawdopodobnie tylko 1/3 obiektu, reszta nadal znajduje się pod placem i stojącymi wokół niego budynkami.

Klucząc staromiejskimi uliczkami, doszłyśmy do XVI-wiecznej bramy Porta Napoli, czyli łuku triumfalnego wzniesionego na cześć Karola V, jako dowód wdzięczności za roboty fortyfikacyjne w celu obrony miasta. Stojący naprzeciwko obelisk, na pierwszy rzut oka przypominający egipski, został zbudowany w XIX w., na cześć wizyty Ferdynanda I Burbona.

Brindisi

Z Lecce pojechałyśmy do Brindisi, miasta portowego i ośrodka przemysłowego. Zostawiłyśmy samochód na wielkim bezpłatnym parkingu w pobliżu portu i przeszłyśmy do centrum miasta przez XV-wieczną bramę Porta Lecce. Centrum miasta łączy historyczne budowle i nowoczesne handlowe ulice, wzdłuż których rosną palmy. Zobaczyłyśmy katedrę romańską z XI w. i rzymską kolumnę znaczącą koniec Via Appia, której bliźniaczka stoi w Lecce. Kolumna usytuowana jest na szczycie wysokich schodów prowadzących do zatoki z elegancką przystanią jachtową i promenadą. Wzdłuż promenady znajdują  się liczne bary i restauracje. Po drugiej stronie zatoki stoi wielki pomnik ku czci włoskich marynarzy.

Brindisi było jednym z niewielu miejsc, w których widziałyśmy restauracje otwarte w czasie sjesty, pewnie z powodu przybywających do portu turystów. Centrum robiło wrażenie drogiego kurortu, w przeciwieństwie do innych nadmorskich miejscowości, które odwiedziłyśmy.

Monopoli

Następny przystanek zrobiłyśmy w Monopoli. To nadmorskie miasto, którego starówka otoczona jest murami obronnymi. Po zaparkowaniu w pobliżu centrum, doszłyśmy do ulicy oddzielonej od murów szeroką wyschniętą fosą. Wśród gęstej zabudowy, uwagę przyciąga strzelista wieża katedry.

Dalej dotarłyśmy do bramy, a po chwili do promenady, biegnącej na umocnieniach wzdłuż morza. Poniżej, pod murami miasta jest kilka małych skalistych plaż. Dostępu do miasta od strony morza strzeże zamek Karola V z XVI w., dalej znajduje się port rybacki i przystanie dla łodzi.

W orientacji na starówce pomagają strzałki na ścianach, wskazujące główne atrakcje. Spacerując po labiryncie białych, wąskich uliczek, kilkakrotnie spotykałyśmy tę samą prywatną wycieczkę z przewodnikiem, dzięki której zauważyłyśmy bramę z freskami na ścianach, prowadzącą do zatoczki portowej.

W końcu trafiłyśmy na plac katedralny, zbudowany w XVIII w. Na placu, obok katedry, stoi pałac biskupi z balkonem i galerią oraz zdobiona ściana, której funkcją była ochrona przed wiatrem. Budowę romańskiej katedry rozpoczęto w XII w., ale ukończono dopiero 300 lat później, kiedy została konsekrowana. W XVIII w. przebudowano ją w stylu barokowym. Wnętrze jest nietuzinkowe, z kolumnami pokrytymi marmurem i bogato zdobionymi kaplicami. Główny ołtarz można podziwiać z góry, prowadzą do niego schody, na które można bez przeszkód i za darmo wejść. Takie atrakcje w kościołach stanowią rzadkość.

Wyjeżdżając z miasta, zrobiłyśmy zakupy w supermarkecie Famila. Sfilmowałam tam ciekawostkę, podnośnik do wózków na zakupy. Takie same widziałyśmy też w sklepie tej sieci w Gallipoli.

Giovinazzo

Z Monopoli pojechałyśmy do Giovinazzo, gdzie miałyśmy zarezerwowany apartament na dwie ostatnie noce. Prowadząca na północ autostrada jest bezpłatna, ale wąska i zatłoczona. Wjazdy na nią są krótkie i przez to trzeba uważać na pojazdy wjeżdżające na prawy pas z małą prędkością. Wokół Bari obowiązują ograniczenia prędkości, do których nikt się nie stosuje. 

W Giovinazzo mieszkałyśmy w wielkim apartamencie przy jednej z głównych ulic, kilka minut pieszo od starego miasta. Było to typowe włoskie mieszkanie na parterze kamienicy. Przez przeszklone drzwi, które można było zabezpieczyć okiennicą, wchodziło się z ulicy prosto do salonu. Mieszkańcy lokalu obok wystawiali na chodnik suszarki z praniem i przesiadywali przed budynkiem. Po przyjeździe, poszłyśmy coś zjeść i znalazłyśmy przyjemną restaurację Osteria di Mare przy centralnym placu miasta. Mieli przystępne ceny, krótkie menu, a ich coperto było bogatsze niż zwykle. 

Bari

Ostatni dzień przeznaczyłyśmy na zwiedzanie Bari. Planując wycieczkę, szukałam noclegów w samym mieście, ale były znacznie droższe niż w okolicznych miejscowościach. Znalazłam ogromny parking na Corso Vittorio Veneto, w cenie 1 Euro za cały dzień. Za 0,30 Euro można przejechać autobusem do centrum miasta, ale nie korzystałyśmy, bo spacer zajął 15 minut.

Bari jest stolicą Apulii, ważnym portem i centrum biznesowym. Przypływają tu statki wycieczkowe, kursują promy do Grecji, Chorwacji i na Bałkany. Stare centrum miasta mieści się na półwyspie. Pierwszą budowlą, na którą trafiłyśmy idąc do centrum, był ogromny zamek Svevo. Budowla pochodzi z czasów normandzkich, w XII w. została odnowiona przez Fryderyka II, a w XVI w. rozbudowana przez Izabelę Aragońską. Wysokie mury obronne otacza fosa, przez którą przerzucony jest zwodzony most. 

Na starówce Bari spotykałyśmy grupy turystów z przewodnikami, prawdopodobnie ze statków wycieczkowych. Odwiedziłyśmy XII-wieczną katedrę z jedną wieżą (druga runęła w czasie trzęsienia ziemi w XVII w.), w krypcie której leżą szczątki dawnego patrona miasta, San Sabino. We wnętrzu katedry stoją XI-wieczne kolumny z Konstantynopola.

Bazylika św. Mikołaja

Później przeszłyśmy do głównej atrakcji turystycznej miasta, bazyliki św. Mikołaja. To jeden z pierwszych wielkich kościołów w Apulii, ufundowany w XI w., wzór dla później budowanych świątyń. Za ołtarzem głównym znajduje się grobowiec Bony Sforza, żony króla Zygmunta I, która pochodziła z Bari i spędziła tu ostatnie lata życia. Akurat trafiłyśmy na ślub i musiałyśmy trochę odczekać, zanim udało nam się podejść do ołtarza. Sarkofag z czarnego marmuru zdobią postacie Bony, św. Mikołaja i św. Stanisława. Stoi tam też najcenniejszy zabytek, tron biskupi z XI w.

W krypcie bazyliki złożono szczątki św. Mikołaja, patrona miasta. Ponieważ jest on również patronem Rosji, bazylika jest od wieków celem pielgrzymek z tego kraju. Szczątki świętego zostały podobno wykradzione z tureckiej Myry (o której można poczytać tutaj) przez żeglarzy z Bari. Znajdująca się w krypcie bizantyjska ikona św. Mikołaja, została podarowana przez króla Serbii w XIV w. Katedra stoi prawie nad samym brzegiem morza, od którego oddzielają ją mury miejskie i biegnąca wzdłuż wybrzeża aleja spacerowa.

Wąskimi uliczkami przeszłyśmy na Piazza Mercantile, jeden z głównych placów miasta, z XVI-wiecznymi pałacami i wieżą zegarową.

Bitonto

Przed powrotem do Giovinazzo postanowiłyśmy pojechać do Bitonto, które ominęłyśmy podczas jazdy z półwyspu Gargano na południe.

Położone wśród gajów oliwnych miasteczko ma niewielką starówkę, otoczoną wysokimi murami. Wewnątrz, dość zaniedbane uliczki prowadzą do katedry, zbudowanej pod koniec XII wieku. Wspaniała, bogato zdobiona świątynia stanowi przykład lokalnej odmiany stylu romańskiego. Z powodu sjesty budynek był oczywiście zamknięty, a cała starówka opustoszała. Mijając kilka kościołów i pałaców, doszłyśmy do dużego placu, na którego końcu stoi Brama Morska, nazywana tak, ponieważ pokazuje drogę do morza. Obok bramy znajduje się okrągła, 24-metrowa wieża obronna otoczona fosą.

Giovinazzo

Wróciłyśmy do Giovinazzo i poszłyśmy na starówkę. Miasteczko nie było opisane w żadnym z przewodników, z których korzystałyśmy, przygotowując się do wycieczki. A okazało się jednym z najładniejszych miejsc, jakie odwiedziłyśmy. Podobnie jak w Monopoli, wzdłuż morza do centrum prowadzi promenada, a poniżej są skaliste miejskie plaże. Dalej można wyjść na falochron, z którego roztacza się widok na białe budynki starego miasta i mały port. Wśród nich wyróżnia się czerwony dach katedry z XIII w. Wnętrze świątyni zostało w XVIII w. przebudowane w stylu barokowym. Ze starówki można podziwiać zachód słońca nad Adriatykiem.

Tego wieczora kupiłyśmy pizzę na wynos z małej pizzerii zlokalizowanej naprzeciwko mieszkania, poleconej przez właściciela. Ceny w lokalu nie dla turystów oscylowały w granicach 5-9 Euro.

Powrót na lotnisko

Po śniadaniu zamknęłyśmy mieszkanie i pojechałyśmy na lotnisko. Zatankowałam jeszcze w Giovinazzo, żeby nie szukać stacji po drodze. Ale okazało się, że przed samym lotniskiem jest stacja, a ceny na niej są takie, jak w mieście.

Na stacjach benzynowych, z których korzystałam, obowiązywała samoobsługa i system prepaid. Przed tankowaniem system blokował około 100 Euro na karcie płatniczej, a zwrot różnicy następował po kilku godzinach. Widziałam też stacje z dwiema różnymi cenami paliwa – wyższa (o ok. 15 eurocentów) obowiązywała, gdy paliwo nalewał pracownik stacji.

Zwrot samochodu był najbardziej restrykcyjny, z jakim się dotychczas spotkałam. Do tej pory zawsze wystarczyło oddanie kluczyków, obejrzenie samochodu przez obsługę i sprawdzenie poziomu paliwa na wyświetlaczu. W Bari poproszono mnie o zwrot dokumentów najmu i o pokazanie paragonu ze stacji paliw. Paragonu nie miałam, ale ponieważ płaciłam kartą Revolut, pokazałam transakcję w aplikacji. Pani z obsługi szukała jeszcze adresu stacji, żeby upewnić się, że tankowałam dostatecznie blisko lotniska. Oczywiście samochód został też dokładnie obejrzany.

Podsumowanie

Apulia, kraina wspaniałych kościołów, majestatycznych zamków i białych miasteczek, nie jest tak oczywistym celem podróży jak na przykład Toskania. Nie jest też tak zatłoczona jak inne rejony Włoch, a oferuje wiele i na pewno warto ją odwiedzić.

turecki_obiad

Subiektywny przewodnik po kuchni tureckiej

Moje częste pobyty w Turcji pozwoliły mi nieco poznać tamtejszą kuchnię. Ale, mimo że jadłam w wielu restauracjach w różnych regionach kraju, jak i w tureckich domach, nie zamierzam kreować się na eksperta. Ten wpis będzie o moich odkryciach, o tym, co lubię i czego polecam spróbować.

Śniadanie

Zacznijmy od śniadania. W Turcji poznałam dwa rodzaje śniadaniarni. W pierwszej, którą nazywam Simit cafe, można zjeść tani, codzienny posiłek. Podstawowym produktem, który tam oferują, są simity, czyli obwarzanki z sezamem, podobne do krakowskich. Takie simity można też kupić od ulicznych, a nawet plażowych sprzedawców. W śniadaniarni mogą być serwowane bez dodatków,  a także jako gotowa kanapka, z serem, wędliną, pomidorem, na zimno lub na ciepło. Oprócz simitów są różne bułki z nadzieniem, np. z oliwek, sera, pasty tahini. Popularny jest też börek, czyli rodzaj wielowarstwowego ciasta w typie francuskiego, z nadzieniem z sera, szpinaku, czy ziemniaków. Mi najbardziej smakuje mokra wersja börek, czyli su böreği, przypominające lasagnę z białym serem. W niektórych tego typu śniadaniarniach można też zamówić jajka sadzone lub jajecznicę. Do picia jest oczywiście czarna herbata. Taki posiłek jest tani, kosztuje kilka-kilkanaście lir.

Drugi typ śniadania to köy kahvaltısı, wiejskie śniadanie. Serwowane w lepszych restauracjach, często, zgodnie z nazwą, trzeba się na nie wybrać poza miasto. Je się na powietrzu albo np. w małych domkach na palach, gdzie siedzi się na materacach na podłodze. Takie śniadanie składa się z wielu produktów, serwowanych w małych naczynkach. Jest część słodka, czyli dżemy, miód z kajmakim, nutella, pasta sezamowa. Są różne rodzaje serów. Bywają wędliny. Są różne oliwki, zielone ogórki, pomidorki, papryka. Do tego można wybrać jajecznicę, jajka sadzone, omlet albo menemena. To ostatnie to jajecznica z drobno pokrojonymi pomidorami, papryką i cebulką – polecam spróbować. Wszystko je się z dużą ilością białego chleba. Popija się herbatę, można zamówić świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy albo z granatów. Za taki posiłek trzeba zapłacić znacznie więcej, od 40 lir za osobę.

W niektórych miejskich restauracjach, nie specjalizujących się w śniadaniach, jest w menu okrojona wersja takiego posiłku.

Kawa i herbata

Podstawowe napoje tureckie to kawa i herbata. Podawane są zawsze w malutkich naczyniach. Herbatę parzy się w samowarze albo w podwójnym czajniku. W dolnym gotuje się wodę, w górnym napar. W knajpkach przy szosach albo w çay bahçesi, czyli herbaciarniach na świeżym powietrzu, zdarzają się specjalne piecyki opalane drewnem. Gorący napój serwuje się w szklaneczkach tulipankach, najczęściej z cukrem w kostkach (lub, jak na zdjęciu, w saszetkach). Filiżanka herbaty kosztuje od 1,5 liry.

Kawa po turecku, türk kahvesi, parzona jest w tygielku, bywa, że w tradycyjny sposób na węglu drzewnym. Normalnie jest słodka, ale można poprosić o sade albo şekersiz, czyli prostą, bez cukru. Podaje się ją w ceramicznych filiżankach, ze szklaneczką zimnej wody i słodką przekąską (czekoladką lub kilkoma kawałkami lokum). Czasem serwowana jest w osmańskim stylu, na zdobionej metalowej zastawie. Kawa może być z dodatkiem przypraw, np. kardamonu, ale tradycyjna türk kahvesi będzie bez dodatków. Za taki zestaw trzeba zapłacić około 8 lir.

Lunch

W ciągu dnia na ulicy można coś przekąsić. Jak wspomniałam wyżej, popularne są stragany z simitami, czasem sprzedawcy ze stosem simitów na drewnianym stojaku przechadzają się po plaży, czekają na kierowców na skrzyżowaniach albo na pasażerów na dworcach autobusowych. Do obwarzanka popija się ayran, słony napój z jogurtu rozcieńczonego wodą, który doskonale gasi pragnienie.

Jeśli ma się ochotę na nieco więcej, można zajrzeć do restauracji na lahmacuna. To duży, cienki placek z drobno posiekanym mięsem z przyprawami, coś w rodzaju cienkiej pizzy bez sera. Dostaje się do niego miskę sałaty z ogórkami, pomidorami, papryką, polaną sosem z granatów. Tą sałatę Turcy skrapiają cytryną, nakładają na placek, zwijają i zjadają. Lahmacun kosztuje około 7 lir.

Innym popularnym daniem lunchowym jest kokoreç, czyli jagnięce flaczki, które polecam spróbować. Bardzo drobno pokrojone mięso, pieczone na rożnie z dodatkiem przypraw i równie drobno pokrojonych papryczek, podawane jest w bułce. Za ok. 10 lir stanowi świetną alternatywę dla kebaba. Serwowany jest w lokalnych knajpkach. 

Podobną formę ma balık ekmek, smażona ryba w pszennej bułce. Jest popularnym daniem w miastach portowych, gdzie można dostać świeże ryby.

Moją ulubioną potrawą z ulicy są midyie. Małże, nadziewane ryżem z przyprawami, które skrapia się cytryną, dostępne są w różnych wielkościach na sztuki. Zjada się je bezpośrednio przy straganie, albo sprzedawca otwiera zamówioną ilość muszli, układa na talerzu i podaje do stolika. Medyie muszą być świeże, dlatego jada się je w miejscowościach nadmorskich. Roznoszone są przez sprzedawców na plażach. Najlepsze jadłam w dzielnicy Karşıyaka w Izmirze i na Bar Street w Marmaris. Kosztują 1-1,5 liry za sztukę. 

Popularną przekąską są gözleme, czyli rodzaj naleśników. Duże, cienkie placki, pieczone na kamieniu, nadziewane są serem, szpinakiem, mielonym mięsem czy ziemniakami. Można je zjeść w przydrożnych barach, prowadzonych przez wiejskie kobiety, albo w knajpkach jak ta na Tünek Tepe w Antalyi. 

Nad morzem jada się balık ekmek, pieczoną rybę podawaną w bułce.

Ze straganu je się też gotowaną i często później podpieczoną na grillu kukurydzę. Kolba kosztuje 5 lir.

Obiad

W Turcji miałam okazję jeść obiad w różnych typach restauracji. Nie przepadam za lokalami typu bistro, w których zamawia się to, co wystawione jest na ladach. Z reguły nie wiem, co to jest ani ile kosztuje. Jadłam w kilku takich miejscach w Stambule, ale zawsze w towarzystwie Turków, których mogłam zapytać o radę. Wolę restauracje, w których zamawia się dania z karty. 

Przystawki i zupy

W restauracji, w oczekiwaniu na posiłek, z reguły dostaje się darmowe przystawki. Zasada ta nie obowiązuje w miejscach typowo dla turystów, na przykład położonych na rzekach, jak w Ulupinar, czy na Dimçayı, gdzie wszystko jest dodatkowo płatne. 

Przystawki w wersji mini mogą składać się z miski sałaty z ogórkiem i pomidorami i jednego-dwóch dipów (jogurtowy, paprykowo-pomidorowy). Do tego dochodzi jakiś chleb, np. pita. W wersji maxi, dostaje się jeszcze coś na ciepło, np. talerzyk zapieczonej w oliwie i przyprawach cebuli pod gorącym, nadmuchanym chlebem. Albo moje ulubione ciğ köfte, ugniatane palcami porcje surowego mięsa, wcześniej dokładnie zmielonego i długo wyrabianego z kaszą bulgur i przyprawami. Takie mięso bywa mocno pikantne. Kładzie się je na liściu sałaty i kropi sokiem z cytryny. Nawet jeżeli przystawki są za darmo, można poprosić o dokładkę.

W droższych restauracjach, np. rybnych w Stambule, kelner przynosi kilkanaście różnych przystawek na dużym blacie, z których można wybrać te, na które mamy ochotę.

Na pierwsze danie jada się zupę, po turecku çorba. Turcy jadają zupy-kremy, w których czasem są kawałki mięsa albo ryż. Moimi ulubionymi, popularnymi zupami są mercimek çorbası, zupa z soczewicy, i tavuk çorbası, krem z kurczaka. Do zupy zawsze podawany jest kawałek cytryny i pieczywo. Zupy kosztują 8-10 lir. Można poprosić o pół porcji. 

Potrawy z grilla

Drugim daniem może być kebap. Jest ich wiele rodzajów, a jedynym przypominającym kabap polski jest döner, czyli skrawane kawałki mięsa. W bistro są podawane w bułce, a w restauracji jako danie obiadowe na talerzu. Niektóre rodzaje kebabów można dostać w całej Turcji, inne są daniami regionalnymi. Popularne kebaby, dostępne w całej Turcji, to urfa i adana. Zrobione są z  mielonego mięsa pieczonego na szpikulcu, i różnią się od siebie dodanymi przyprawami. Adana kebap jest pikantny, urfa – łagodny.Inne popularne kebaby składają się z kulek mielonego mięsa, poprzedzielanych pomidorem albo bakłażanem.

Oprócz kebabów, podaje się dania z kurczaka, z których najchętniej wybieram tavuk şiş, szaszłyk z kawałków fileta z grilla bez dodatków lub tavuk kanat, czyli w ten sam sposób przygotowane skrzydełka.

To wszystko serwuje się z kaszą bulgur, chlebem pita i zieleniną, na przykład cebulą posypaną sumakiem, pietruszką i pomidorami z grilla.

Bardziej regionalne kebaby, chociaż często dostępne w całym kraju, warto zjeść w miejscach pochodzenia. Przykładem takiego dania jest iskender, kebap z Bursy. To cienkie plastry grillowanej jagnięciny, zatopione razem z chlebem pita w sosie pomidorowym, podawane z jogurtem. Polecam.

Inny regionalny kebap nie przypadł mi do gustu. To pochodzący z Erzurum cağ kebabı, kawałeczki grillowanej jagnięciny podawane na cienkich szpadkach. Mimo dobrej jakości mięsa, trafiają się tłuste kawałki, a kebap wygląda, jakby był zrobiony z resztek.

Beyti nie jest może kebabem regionalnym, ale nie w każdej restauracji się z nim spotkałam. To siekana wołowina lub jagnięcina, grillowana i zawijana w chleb lawasz. W idealnej wersji, którą polecam, zapieczona jest z żółtym serem i sosem pomidorowym, podawana z jogurtem. Beyti bez sera mi nie smakowało.

Kebaby i dania z kurczaka kosztują 20-30 lir za porcję.

Jeśli ktoś chce spróbować kilku rodzajów kebabów, warto zamówić mix kebap, występujący w menu pod różnymi nazwami, np. sultan. To często danie dla dwóch osób. Dostaje się wtedy różne rodzaje mięs z dodatkiem kaszy bulgur i zieleniny. Taka podwójna porcja jest bardzo duża i kosztuje ok. 75 lir.

Inne dania

Oprócz kebabów, Turcy jedzą köfte, mięsne klopsiki, grillowane lub smażone. Podobne do polskich klopsów, ale bez tartej bułki i inaczej przyprawione.

Ryb najlepiej spróbować w droższych, specjalizujących się w nich restauracjach. Takie znajdziemy na rzekach, np. w Ulupinar czy koło Alanyi, albo w dzielnicy Kumkapı w Stambule.

Osobną pozycją w menu są pide, drożdżowe placki z nadzieniem, przypominające pizzę. Zwykle mają kształt łódki, ale bywają okrągłe. Mogą być z mięsem lub serem, często z sadzonym na wierzchu jajkiem. 

Daniem, które jest raczej przygotowywane w domach, ale którym szczyci się miasto Sinop, są mantı. To mięsne pierożki ravioli, gotowane i serwowane z jogurtem. Nie przepadam za tym połączeniem, ale w Sinop, zamiast lub obok jogurtu, posypuje się je drobno siekanymi orzechami włoskimi i ta wersja bardziej przepadła mi do gustu.

Jeszcze jedno danie, którego nie lubię, ale Turcy bardzo często robią to w domach, to yaprak sarması, mini gołąbki z mielonego mięsa z ryżem, zawiniętego w liście winogron. Danie jest popularne też w Grecji, a tu, podobnie jak mantı, podawane jest z jogurtem. Turcy kupują całe wielkie słoje liści winogron w zalewie i później robią z nich te gołąbki.

Napoje i desery

Do obiadu pije się ayran. Polecam yayık ayran, czyli ubity na miejscu. Chociaż różne proporcje jogurtu, wody i soli, i różna temperatura napoju powodują, że smakuje on lepiej lub gorzej (powinien być zimny).

Po obiedzie można zamówić deser. Z tych, których próbowałam, polecam künefe, To ser zapieczony w kruchej, makaronowej skorupce, posypany siekanymi pistacjami. Jest słodki i jedna porcja z pewnością wystarczy dla dwóch osób. 

Deserem, który mnie nie zachwycił, jest sütlaç, pudding ryżowy z mlekiem, podawany na zimno. Jadłam go we wsi Hamsiköy, która się nim szczyci.

Po obiedzie należy napić się herbaty, która w większości miejsc jest serwowana za darmo i bez ograniczeń. W niektórych restauracjach, na życzenie można dostać też za darmo kawę.

Słodycze

W cukierniach mnóstwo jest apetycznie i europejsko wyglądających ciast i tortów. Porcje są ogromne, a ciasta przesłodzone. W żadnym nie znajdziemy alkoholu, który zrównoważyłby smak cukru. 

Również typowo tureckie słodycze, a zwłaszcza ociekająca syropem baklawa, są bardzo słodkie. Dobra jest turecka chałwa, szczególnie smakuje mi na ciepło, zapieczona w piecu. Na tak przyrządzaną można trafić np. w restauracjach na rzece w Ulupinar. Polecam pişmanıye, rodzaj waty cukrowej zrobionej z mąki pszennej i cukru. Tylko kupując je w pudełku, trzeba zwrócić uwagę na termin przydatności do spożycia i jeść, póki jest świeże, bo z czasem zmniejsza objętość i twardnieje. Ale najbardziej lubię lokum, żelowe kosteczki z cukru i mąki ziemniaczanej z dodatkiem orzechów lub kawałków owoców, aromatyzowane wanilią lub wodą różaną, obtoczone sproszkowanymi orzechami albo wiórkami kokosowymi. To tradycyjny osmański przysmak. W wielu sklepach, np. sieci Mado, można zobaczyć piramidki z wałeczków lokum, które następnie sprzedawca tnie nożyczkami. Te koniecznie muszą być świeże, bo szybko wysychają. Znane i cenione są lokum z miasta Afyonkarahisar w środkowej Turcji.

Przekąski

Turcy uwielbiają çekirdek, prażone ziarna słonecznika w łupinkach. Można je kupić na przykład w torebkach od ulicznych sprzedawców. Potem siedzą na ławce w parku albo w domu przed telewizorem i namiętnie rozłupują je zębami. 

Zauważyłam, że wśród Turków popularne jest jedzenie niedojrzałych owoców. Na straganach można kupić zielone śliwki, zielone migdały, czy bardzo świeże orzechy laskowe, jeszcze w otoczce z listków. Skorupka takich orzechów nie jest bardzo twarda, więc do ich otwarcia nie używają dziadków, tylko własnych zębów. 

Inną popularną przekąską jest leblebi, czyli prażona ciecierzyca. Sprzedawana jest na wagę, bez dodatków, z przyprawami lub na słodko w polewie. Osobiście nie przepadam, jest dla mnie zbyt suchym zamiennikiem orzeszków ziemnych. Dwa najbardziej znane miasta, w których produkuje się leblebi to Denizli i Çorum.

Alkohole

Alkohol w sklepach w Turcji jest ogólndostępny, ale sprzedawany do godziny 22. Zarówno mocne alkohole, jak i piwo, są droższe niż w Polsce. Yeni rakı to narodowa wódka o smaku anyżowym, destylowana z winogron, rodzynek lub fig, zawierająca 40-50% alkoholu. Jej charakterystyczną cechą jest to, że po rozcieńczeniu wodą, zmienia kolor z przezroczystego na biały. Stąd jest jedynym napojem „nie chrzczonym” w barach hotelowych, w których normą jest rozcieńczanie wodą każdego napoju.

Najbardziej znanym tureckim piwem jest Efes. Najpopularniejszy jest Efes Pilsen, ale produkowane są i inne rodzaje, np. malt czy extra. Moim ulubionym był Efes dark, niestety od jakiegoś czasu niedostępny w sklepach.

Dużą popularnością, zwłaszcza w pubach, cieszy się piwo Bomonti, również produkowane w kilku odmianach, takich jak niefiltrowane, black, czy red ale. 

Puszka piwa w sklepie kosztuje 8-13 lir, butelka w pubie 20-25 lir.

* Podane ceny były aktualne latem 2019 w różnych miastach Turcji.

Alberobello-trulli

Apulia część 2 – od jaskiń Castellana do Gallipoli

Grotte di Castellana

Grotte di Castellana to jeden z najbardziej znanych systemów jaskiń krasowych we Włoszech. Ma ponad 3 km długości i średnio 70 m głębokości. Wewnątrz panuje temperatura od 16 °C do 18 °C i wilgotność około 90%. Jaskinie zwiedza się w grupach z przewodnikiem. Wycieczka trwa 2 godziny i kosztuje 16 Euro. Przez cały rok odbywają się wycieczki w języku włoskim, a od kwietnia do listopada o godz. 11:00 i 16:00 także w językach angielskim, niemieckim i francuskim. Można też wybrać krótszą trasę (1 km), którą pokonuje się w ciągu 50 minut. Cena: 12 Euro.

Z miejsca noclegu miałyśmy tylko kilka minut jazdy do jaskiń. Parking jest płatny, a dookoła obowiązują zakazy zatrzymywania, ale nam udało się zaparkować za darmo w pobliżu wjazdu na parking, gdzie nie było zakazu. Na ulicy wiodącej do  jaskiń jest kilka sklepów z pamiątkami. Po zwiedzaniu skusiłyśmy się na drewniane wałki do krojenia makaronu, których nie widziałyśmy nigdzie indziej. 

Od właściciela gospodarstwa agroturystycznego dostałyśmy kupony zniżkowe, dlatego za bilety zapłaciłyśmy po 13 Euro. Na placyku przed wejściem do jaskiń panował duży hałas, z powodu tłumu turystów i dwóch fałszujących śpiewaków. Było gorąco, na szczęście zamontowane daszki dawały trochę cienia.

Zwiedzanie zaczyna się od La Grave, ogromnej komnaty, mierzącej około 100 m długości, 50 m szerokości i 60 m głębokości. W jej sklepieniu znajduje się duży otwór, przez który wpada światło i woda. Jest to jedyne miejsce, w którym można robić zdjęcia.

Później przechodzi się przez kolejne jaskinie, a przewodnik wskazuje i opowiada o różnych formach skalnych. Ostatnią, wyjątkową jaskinią jest La Grotta Bianca, pełna białych nacieków w formie stalaktytów, stalagmitów i zasłon, zbudowanych z kryształów kalcytu.

Z białej jaskini wraca się tą samą drogą do pierwszej groty, gdzie znowu jest chwila czasu na zdjęcia. Grotte do Castellana są piękne i na pewno warte odwiedzenia.

Alberobello

Następnym miejscem, które odwiedziłyśmy, było położone 16 km dalej Alberobello. To niezwykłe miasteczko, którego centrum zbudowane prawie w całości w stylu unikalnym dla tego regionu Apulii, nazywanym trulli. To rustykalne, okrągłe domy, zwieńczone stożkowatymi dachami w kształcie tipi, wewnątrz sklepione kopulasto, zbudowane z wapieni ułożonych bez zaprawy. Ich ściany są zazwyczaj białe, a dachówki w kolorze naturalnym, czasem z namalowanymi symbolami religijnymi bądź ludowymi. Wewnątrz, trulli składają się z wnęk o nieregularnych kształtach, z paleniskiem zapewniającym ciepło zimą, podczas gdy kamienne ściany dają chłód latem. Pojedyncze, często zupełnie szare kamienne trulli, można spotkać w całej okolicy, pełnej gajów oliwnych i migdałowych. Ale w samym Alberobello jest ich ponad tysiąc, przez co miasteczko zostało wpisane na listę UNESCO. Nie wiadomo, jak powstały te budynki, ale ich nazwa oznacza starożytne okrągłe groby, występujące w różnych częściach Włoch. Najstarsze pochodzą z XII w.

Parkowanie na głównych ulicach Alberobello jest płatne przez 7 dni w tygodniu, niedaleko centrum są też duże, płatne parkingi. Mimo to, udało nam się znaleźć uliczkę z parkingiem darmowym podczas sjesty i w weekendy. 

Skupisko przylegających do siebie setek trullowych domków robi niesamowite wrażenie. Trzeba pospacerować białymi uliczkami i pozaglądać do sklepików z pamiątkami. Szkoda tylko, że górująca nad domkami trullowa katedra była zamknięta z powodu remontu, a zasłona dachu szpeciła panoramę miasteczka.

Locorotondo

Z Alberobello pojechałyśmy do mniej odwiedzanych przez turystów miejscowości. Pierwszą z nich było, leżące zaledwie 9 km dalej, Locorotondo. Ma opinię jednego z najpiękniejszych miast we Włoszech i rzeczywiście warto je odwiedzić. Pobudowane na wzgórzu białe domy, schludne i uporządkowane uliczki, ozdobione donicami z kwiatami, kute balkony, a to wszystko bez ruchu samochodowego i tłumu turystów. Fajnie jest zapuścić się bez mapy w labirynt uliczek, i szukając wyjścia, odkrywać coraz to nowe zakamarki. Ze wzgórza roztacza się wspaniały widok na winnice i rozsiane w dole trulli. 

Martina Franca

Drugie miasteczko, Martina Franca, było już bardziej zatłoczone, ale przez mieszkańców. Na placach i ulicach pięknej barokowej starówki odbywały się pokazy sztuk walki, gimnastyki artystycznej, zajęcia fitness i parada cheerliderek. Do najstarszej części miasta wiodą cztery bramy, oddzielające je od nowocześniejszej, XIX-wiecznej zabudowy. Wąskie uliczki prowadzą na place, przy których stoją bogato zdobione pałace i kościoły.

Było już późne popołudnie, zrezygnowałyśmy więc z odwiedzenia Taranto, i pojechałyśmy prosto do Gallipoli, gdzie miałyśmy zarezerwowany kolejny nocleg. Trafiłyśmy do bardzo przyjemnego domu na obrzeżach miasta, z przemiłą właścicielką, świetnymi śniadaniami, do tego w bardzo niskiej cenie. B&B Fellini było najlepszym miejscem, w jakim spałyśmy podczas tej podróży do Włoch. Kolację zjadłyśmy w pobliskiej wielkiej pizzerii, dość drogiej, ale bardzo popularnej wśród mieszkańców.

Gallipoli

Następnego dnia postanowiłyśmy odpocząć. Rano wybrałyśmy się do Gallipoli. Trudno tam było znaleźć darmowe miejsce do parkowania. W końcu zostawiłyśmy samochód na płatnym parkingu w porcie. Minęłyśmy grecko-rzymską fontannę, uważaną za najstarszą w mieście, i rybaków naprawiających sieci. Gallipoli było portem handlowym z powiązaniami z Orientem, a obecnie jest głównie portem rybackim. Pod mostem, łączącym nową część miasta z historycznym centrum znajdującym się na wyspie, codziennie odbywa się targ rybny. Starówka otoczona jest murami, a przy moście stoi przysadzisty zamek, który można zwiedzać (7 Euro). Na tej małej wyspie znajduje się ponad dziesięć kościołów, z których najbardziej imponującym jest barokowa bazylika Sant’Agata. Byłyśmy tam przed południem, więc trafiłyśmy na otwarte sklepiki, głównie z pamiątkami i obuwiem.

Punta Prosciutto

Po krótkim spacerze wróciłyśmy do samochodu i pojechałyśmy na północ, w poszukiwaniu podobno najpiękniejszej plaży w okolicy, Punta Prosciutto. Miałyśmy trochę problemów z jej znalezieniem, bo gps jej nie pokazywał. W końcu się udało, trafiło się nawet miejsce do zaparkowania w miarę blisko. Plaża jest częściowo prywatna, ale część publiczna też jest duża, czysta i z dobrym dostępem do wody. W 2017 roku The Telegraph umieścił ją wśród 29 najpiękniejszych plaż świata. Czy słusznie? Trudno powiedzieć. Woda jest przejrzysta, dno piaszczyste, przyjemnie się brodzi. Właśnie, brodzi, bo jest bardzo płytko, woda sięga do kolan, może do połowy uda. Pływać się nie da, chyba że ktoś się zapuści bardzo daleko od brzegu. Pierwsze kilkadziesiąt metrów jest płaskie.

Porto Cesareo

Posiedziałyśmy na plaży z godzinę, później ruszyłyśmy w poszukiwaniu czegoś do jedzenia do Porto Cesareo. Ten popularny nadmorski kurort, a w starożytności ważny port ma bardzo ładną marinę i promenadę nadmorską z restauracjami i kawiarniami. Mimo, że Google mówił co innego, wszystkie jadłodajnie były zamknięte.  

Wieże obserwacyjne Salento

Jadąc wzdłuż wybrzeża, widziałyśmy kilka wież obserwacyjnych, będących częścią systemu obronnego półwyspu Salento. Większość z nich zbudowano w XV i XVI wieku w celu ochrony przed najazdami Saracenów i Turków. Były budowane w takich odległościach, że mogły strzec jedna drugiej i komunikować się za pomocą dymu, ognia i dzwonów.

Wieczór w Gallipoli

Wróciłyśmy więc do Gallipoli i jeszcze raz pojechałyśmy na starówkę. Tym razem znalazłyśmy bezpłatne miejsce postojowe w porcie, kierując się włoską zasadą, że jeśli gdzieś nie ma zakazu, to można tam parkować. Dotarłyśmy przed zachodem słońca, który obejrzałyśmy z murów starego miasta. Później zjadłyśmy mix ryb i owoców morza w małym bistro w jakiejś wąskiej uliczce. Obiad podany na jednorazowym talerzu z plastikowymi sztućcami był tani i smaczny. Obeszłyśmy centrum jeszcze raz po ciemku. Było znacznie żywsze, a wszystkie sklepy otwarte.