Uluru, czerwoną skałę na środku Australii, odwiedziłam dwukrotnie. Pierwszy raz, 10 lat temu, poleciałam z kuzynką z Melbourne do Alice Springs i stamtąd pojechałyśmy na jednodniową, zorganizowaną wycieczkę. Zapamiętałam Alice Springs jako jedną główną ulicę z małym centrum handlowym, parkiem, w którym na trawie siedzieli Aborygeni, i sklepami z opalami. Autokar do Uluru wyruszył o 4 rano, bo do przejechania mieliśmy prawie 500 km. Przed południem, gdy dotarliśmy do Ayers Rock, temperatura na wyświetlaczu wskazywała 42 stopnie w cieniu. Zaczęliśmy od Kata Tjuta, formacji skalnej, przy której mieliśmy zrobić krótki spacer. Upał był nieznośny i z trudem wracaliśmy do autokaru, gdzie przewodnik częstował wszystkich świetnie kojącymi pragnienie kawałkami arbuzów i melonów. Później objechaliśmy skałę Uluru. Każde wyjście z autokaru było wyzwaniem. Na szczęście skała i rosnące dookoła drzewa dawały nieco cienia. Po wizycie w centrum turystycznym mieliśmy obejrzeć zachód słońca. Niestety pogoda pokrzyżowała plany, bo zachmurzyło się i zaczęło padać. Zawieziono nas jeszcze na obiad w formie australijskiego barbecue, po którym ruszyliśmy w drogę powrotną i w środku nocy dotarliśmy do Alice Springs.
Drugi raz wybrałam się do Uluru kilka miesięcy temu. W rodzinnej podróży do Australii zdecydowałyśmy się odwiedzić Uluru w drodze z Melbourne do Sydney. Poleciałyśmy bezpośrednio do miejscowości Yulara, leżącej 8 km od parku narodowego Uluru – Kata Tjuta.
Żeby zobaczyć Uluru, trzeba liczyć się z dużymi wydatkami. Bilety lotnicze kosztowały nas ok. 1000 zł od osoby z bagażem rejestrowanym. Oczywiście da się taniej, w zależności od tego, na kiedy i z jakim wyprzedzeniem robi się rezerwację. My leciałyśmy pod koniec listopada, bilety rezerwowałam około półtora miesiąca wcześniej.
Yulara, w której na stałe mieszka tylko nieco ponad 1000 osób, jest czwartym największym miastem na Terytorium Północnym. Problemem na miejscu jest to, że praktycznie cała miejscowość, z wyjątkiem poczty i banku, składa się na Ayers Rock Resort, którym zarządza jedna firma. To do niej należą wszystkie miejsca noclegowe, sklepy, restauracje, i to ona organizuje wycieczki zaczynające się w Ayers Rock.
Po sprawdzeniu opcji noclegów, wybrałam najtańszy hotel, Outback Pioneer, współpracujący z grupą hotelową Accor, dzięki czemu, wykorzystując punkty uzbierane w programie Accor, mogłam nieco obniżyć cenę pokoju. Cena za jedną noc dla trzech osób, bez śniadania, to standardowo ok. 1200 zł. Łóżka w pokoju wieloosobowym w hostelu były niewiele tańsze. Opcją, którą jeszcze brałam pod uwagę, za mniej więcej połowę ceny pokoju, było pole namiotowe. Spanie pod rozgwieżdżonym australijskim niebem w jednoosobowych namiotach typu Swag byłoby na pewno dużą atrakcją. Ale odstraszyła mnie wizja pająków i innych stworów włażących do takiego namiotu.
Zorganizowana wycieczka z przewodnikiem dla trzech osób nie miała finansowego sensu, dlatego wypożyczyłam samochód. Zarezerwowałam go od Hertza, za pośrednictwem firmy-właściciela Ayers Rock Resort, która w tym wypadku oferowała najniższe ceny i, co najważniejsze, nielimitowane kilometry. U każdego innego pośrednika i w samej wypożyczalni obowiązywał limit 100 km na dzień. Wzięłam najmniejsze możliwe auto, Toyotę Yaris. Na miejscu dokupiłam pełne ubezpieczenie.
Lot do Ayers Rock
Leciałyśmy rano z Melbourne liniami Jetstar. To jeden z dwóch najtańszych przewoźników w Australii. Znajomi Australijczycy mówili, że dobrze, że nie lecimy Tigerair, mającymi opinię przewoźnika najgorszego z najgorszych. Jetstar to typowy low cost, rygorystycznie sprawdzający ilość i wagę bagażu podręcznego. Lot z Melbourne trwał 3 godziny. Przy podejściu do lądowania świetnie było widać cel naszej wycieczki: skałę Uluru, Kata Tjuta i miasteczko Ayers Rock Resort.
Wszystkie samoloty do Ayers Rock Airport (Connellan Airport) przylatują w ciągu kilku godzin przed- i okołopołudniowych, więc przez większą część doby nie ma tam żadnego rozkładowego ruchu. Z lotniska do miasteczka można się dostać bezpłatnym autobusem. Natomiast z Ayers Rock Resort do parku narodowego kursuje tylko płatny autobus Hop On Hop Off. Jednodniowy bilet kosztuje 120 dolarów.
Ayers Rock Resort
Samochód można odebrać na lotnisku lub w centrum miasteczka i ta druga opcja jest tańsza. My, żeby zaoszczędzić czas, odbierałyśmy go na lotnisku. Zamiast Toyoty Yaris, bez żadnej dopłaty, dostałam Nissana Qasqaia, po prostu mniejszych pojazdów nie było.
Po odebraniu samochodu ruszyłyśmy do Ayers Rock Resort, leżącego 8 km od lotniska, żeby znaleźć swój hotel.
Po Ayers Rock Resort i parku narodowym Uluru jeździ się łatwo, drogi są proste, dobrze utrzymane, a ruch minimalny. Problemem może być sama jazda po drugiej stronie drogi, ale to zwyczajnie wymaga większej koncentracji. Samochody z wypożyczalni mają automatyczną skrzynię biegów.
Ayers Rock Resort przypomina obóz rozbity na pustyni. Składa się z jednej ulicy biegnącej po dużym okręgu, po zewnętrznej stronie którego rozlokowano hotele. Ponieważ nasz pokój nie był jeszcze gotowy, odwiedziłyśmy centrum miasteczka.
Centralne miejsce stanowi ocieniony plac, wokół którego znajdują się restauracje, sklepiki z pamiątkami i informacja turystyczna. Jest też supermarket, w którym warto kupić wodę na wycieczkę do parku.
Oprócz różnorakich wycieczek i innych płatnych atrakcji, takich jak lot śmigłowcem czy skoki na paralotni, w Ayers Rock są także codziennie organizowane darmowe zajecia. Do wyboru są na przykład opowieści o tradycjach i języku Aborygenów, potrawach i lekach z lokalnych roślin, gra na aborygeńskim instrumencie didgeridoo czy nauka rzucania bumerangiem. Jednak wszystko odbywa się w ciągu dnia, często w godzinach kolidujących z przylotem lub odlotem. Dlatego trudno jest wziąć w czymś udział, jeśli przylatuje się tylko na jeden dzień.
Przy głównym placu mieści się Kulata Academy Cafe, które jest świetnym miejscem na śniadanie albo lunch. To bistro jest prowadzone przez fundację, zajmującą się pomocą Aborygenom. Przyuczają młodzież do zawodu i zatrudniają na miejscu. W menu są kanapki, sałatki, jogurty, koktajle, owoce i ciastka. Nie są nastawieni na zysk, więc ceny są dużo niższe niż gdzie indziej.
Zaopatrzyłyśmy się w wodę, przekąsiłyśmy coś w Kulata Academy Cafe, po czym pojechałyśmy do parku.
Park Narodowy Uluru - Kata Tjuta
Park Narodowy Uluru – Kata Tjuta został założony 60 lat temu i obecnie znajduje się na liście UNESCO. Obejmuje obszar wokół dwóch formacji skalnych, Uluru i Kata Tjuta. Turystów najbardziej przyciągają spektakularne wschody i zachody słońca, kiedy skały zmieniają kolory. Uluru – Kata Tjuta to ziemia Aborygenów, którzy zarządzają parkiem razem z rządem Australii.
Uluru, nazywane również Ayers Rock, jest jednym z największych monolitów na świecie. Zbudowany z piaskowca, ma wysokość 348 m od poziomu pustyni (860 m n.p.m) i obwód 9,4 km.
Kata Tjuta, co w języku Aborygenów oznacza wiele głów, nazywane też The Olgas, to formacja 36 skał, z których najwyższa wznosi się 546 m nad terenem (1066 m n.p.m). Zbudowane są z różnych skał, głównie granitowych i bazaltowych, scementowanych piaskiem i błotem.
Park jest otwierany przed wschodem słońca i zamykany po zachodzie. Wjazd do parku narodowego Uluru jest płatny. Bilety są ważne 3 dni i kosztują 25 dolarów od osoby. Są dostępne przez internet albo przy wjeździe na teren parku. O ile pierwszego dnia szlaban otwierał się po przyłożeniu komórki z biletem do czytnika, o tyle przed wschodem słońca bramę obsługiwała strażniczka, sprawdzająca, czy wszyscy pasażerowie w samochodzie mają oddzielne bilety.
Kata Tjuta
Na początek skierowałyśmy się do Kata Tjuta, które znajduje się 53 km od miasteczka. Naszym pierwszym przystankiem był punkt widokowy Kata Tjuta Dune Viewing. Zostawiłyśmy samochód na niemal pustym parkingu i przeszłyśmy kilkaset metrów ścieżką na platformę widokową. Zbudowana przede wszystkim jako miejsce, z którego można oglądać wschody i zachody słońca, oferuje widoki w każdym kierunku aż po horyzont. Teren parku jest płaski, czerwoną ziemię porastają trawy, krzaki i niskie drzewa. Z tego punktu najlepiej widać głowy Kata Tjuta.
Dostęp do Kata Tjuta jest ograniczony, dla turystów wyznaczono jedynie dwie trasy, Walpa Gorge i Valley of the Winds. Według prawa Aborygenów, te skały są świętym miejscem dla mężczyzn, kobiety tam nie chodzą. Nadal odbywają się tam tradycyjne obrzędy.
Najpierw pojechałyśmy do wąwozu Walpa, w którym byłam poprzednim razem. Tam również było prawie pusto. Turyści wyjeżdżający z parkingu ostrzegli nas, że blisko miejsca, w którym chciałam się zatrzymać, jest gniazdo os, więc natychmiast przestawiłam samochód. Ruszyłyśmy pieszo kamienistą ścieżką w stronę wąwozu. Trasa Walpa Gorge Walk ma długość 2,6 km i jej przejście zajmuje około godziny. Nie przeszłyśmy całości, ale nie z powodu sięgającej 40 stopni temperatury. Tym razem gorsze okazały się muszki. Były wszędzie, nie tylko tu, ale na lotnisku, w Ayers Rock Resort, przy Uluru… Niektórzy turyści byli zaopatrzeni w siatki na głowę, dostępne za 10 dolarów w każdym sklepie, ale stanowiły one słabą ochronę, bo muchy wlatywały pod spód.
Następnie pojechałyśmy zobaczyć drugą trasę pieszą, w Dolinie Wiatrów. Trasa Valley of the Winds ma 2,2 km. Na jej końcu zaczyna się trudniejsza do przejścia pętla o długości 5,4 km, ale ta zamykana jest, gdy temperatura powietrza przekroczy 36 stopni.
W okolicy Kata Tjuta można spotkać dzikie wielbłądy, nam tym razem się nie udało.
Pierwsze spotkanie z Uluru
Po obejrzeniu Kata Tjuta, pojechałyśmy w stronę Uluru, które znajduje się z drugiej strony parku, 20 km od Ayers Rock Resort. Zaczęłyśmy od centrum kulturowego, mieszczącego się w pobliżu Uluru. Można tam zobaczyć, jak Aborygeni malują obrazy, obejrzeć i kupić wytworzone przez nich przedmioty, ale obowiązuje zakaz fotografowania. Można stamtąd również wypożyczyć rower i objechać skałę dookoła.
Ceny rękodzieła w centrum były bardzo wysokie, moim zdaniem niewspółmierne do nakładu pracy.
Zatrzymałyśmy się na punkcie widokowym, z którego ogląda się zachód słońca nad Uluru. Jest to po prostu wytyczony wzdłuż szosy parking na kilkadziesiąt samochodów, z widokiem na skałę.
Australijskie barbecue
Do zachodu słońca pozostało kilka godzin, więc po zrobieniu zdjęć wróciłyśmy do hotelu. Z parku wyjeżdża się jednokierunkową drogą, przy której nie ma bramy. Hotel Outback Pioneer składa się z wielu parterowych domków i znalezienie pokoju wymagało skorzystania z mapy, którą otrzymałyśmy wraz z kluczami. W obiekcie znajduje się sklepik z pamiątkami i zewnętrzny basen.
Po zakwaterowaniu, wybrałyśmy się na obiad do działającej przy hotelu restauracji Outback Pioneer BBQ. Za 30 dolarów dostaje się porcję surowego mięsa z kangura, z ogona krokodyla i kiełbasę z emu, a do tego nielimitowany dostęp do baru sałatkowego i deserów. Mięso należy następnie upiec na jednym z samoobsługowych gazowych grilli. Napoje są dodatkowo płatne, ale woda darmowa. Tego dnia akurat zabrakło kiełbasy z emu, dostałyśmy za to dodatkowe porcje krokodyla i kangura. Mięso z krokodyla jest białe, smakuje podobnie do kurczaka, tylko jest twardsze. Mięso kangura jest czerwone i również twarde, jak wołowina. Usmażyłyśmy je na gorącym blacie grilla.
Zachód słońca
Po obiedzie wróciłyśmy na punkt widokowy, który zdążył się już zapełnić. Ludzie zajęli co lepsze miejsca, z których roślinność nie ograniczała widoku na skałę. Na niebie było trochę chmur, na szczęście nie popsuły przedstawienia. Około 19:20 słońce zaczęło zachodzić, a skała zmieniała odcień, aż w jednej chwili zrobiła się szara. Było to ładne, ale nie spektakularne.
Po zachodzie słońca szybko zrobiło się ciemno, więc wróciłyśmy do hotelu i wkrótce poszłyśmy spać, bo miałyśmy wstać o 4 nad ranem, na wschód słońca o 5:45. Całkowicie się zachmurzyło, więc nie mogłyśmy zobaczyć rozgwieżdżonego nieba.
Wschód słońca
Przed świtem niebo było nadal całkowicie zachmurzone, a chwilami nawet padało. Obawiałyśmy się, że wstałyśmy na marne. Ale gdy dotarłyśmy do punktu widokowego, z którego ogląda się wschody słońca, chmury częściowo zniknęły. Ten punkt widokowy jest dużo większy, od parkingu idzie się kilkanaście minut, a na miejscu są tarasy, na których zgromadził się już tłum ludzi. Inni szli na równinę, z której również widać skałę. Ten spektakl był lepszy, trwał dłużej, a kolory monolitu były żywsze. Z tego miejsca, oprócz Uluru, ładnie widać też w oddali Kata Tjuta, oświetlone promieniami wschodzącego słońca. Poza tym był to jedyny czas w ciągu dnia, kiedy nie latały muchy.
Uluru z bliska
Gdy słońce już wstało, wróciłyśmy do hotelu na krótką drzemkę i prysznic, potem się wymeldowałyśmy i pojechałyśmy na śniadanie w Kulata Academy Cafe. Po posiłku jeszcze raz pojechałyśmy pod skałę, po to, żeby obejrzeć ją z bliska. Zaczęłyśmy od Mala Walk, trasy o długości 2 km, prowadzącej wzdłuż podnóża monolitu. Można tam wejść do jaskiń, które były używane przez pierwszych mieszkańców, gdy przybyli na te tereny. Po Mala Walk organizowane są codziennie darmowe 1,5-godzinne wycieczki z przewodnikiem, który opowiada o skale i rdzennych mieszkańcach.
Wspinaczka na Uluru jest jeszcze możliwa, ale ograniczana. Szlak jest często zamykany z powodu pogody, głównie upału. Rdzenni mieszkańcy proszą, żeby się nie wspinać, ponieważ jest to dla nich święta góra. Szlak zostanie całkowicie zamknięty pod koniec 2019 roku.
Także z powodów religijnych, niektóre fragmenty skały są zagrodzone lub stoją tam znaki zakazujące fotografowania.
Wokół monolitu biegnie trasa piesza Uluru Base Walk, o długości ponad 10 km. Ze względu na wysokie temperatury i związane z tym ryzyka, doradza się pokonywanie jej o poranku. My nie miałyśmy czasu na długie spacery, objechałyśmy więc Uluru dookoła, i przeszłyśmy jeszcze Kuniya Walk, trasę o długości 1 km, prowadzącą do jeziorka zasilanego wodą, która w czasie deszczu spływa po zboczu Uluru. Jest tam również jaskinia z rysunkami wykonanymi przez Aborygenów.
Powrót na lotnisko
Wreszcie wróciłyśmy do miasteczka, żeby zatankować. W Ayers Rock jest tylko jedna stacja paliw. Benzyna jest oczywiście droższa niż na wybrzeżu, ale nie tak bardzo, jak można by się spodziewać. Potem pojechałyśmy na lotnisko. Ponieważ wykupiłam pełne ubezpieczenie, przedstawiciel Hertza nawet nie wyszedł obejrzeć samochodu. Zostawiłam mu tylko kluczyki.
Terminal lotniska jest bardzo mały, z jednym barem, sklepem z pamiątkami i tylko dwiema bramkami. W poczekalni było bardzo zimno z powodu rozkręconej klimatyzacji. Z kolei przed bramkami panował ogromny ścisk, bo jednocześnie prowadzono boarding do dwóch samolotów.
Tym razem leciałyśmy liniami Virgin Australia. To tradycyjny przewoźnik, więc w cenie biletu był bagaż rejestrowany, a na pokładzie dostałyśmy napoje i posiłek składający się z kanapki oraz słodkich i słonych przekąsek. Do tego bilet kosztował mniej niż u niskokosztowego Jetstara.
Na lotnisku bardzo wiało. W czasie rozbiegu samolot dostał silny podmuch bocznego wiatru i mocno nim zarzuciło. To był jeden z najbardziej nieprzyjemnych startów, jakich doświadczyłam.
Po starcie po raz ostatni mogłyśmy podziwiać czerwone skały na środku pustyni.