Tokat
Godzinę po wyjeździe z Amasyi dotarliśmy do Tokatu. To typowe tureckie miasto, z częściowo osmańską zabudową w centrum i twierdzą zlokalizowaną gdzieś na wzniesieniu. Podobnie jak Amasya, było zamieszkane już przez Hetytów i przechodziło z rąk do rąk kolejnych najeźdźców. Zaczęliśmy od południowego krańca najstarszej części miasta, gdzie stoi XIX-wieczna wieża zegarowa z cyferblatem z indyjsko-arabskimi cyframi. Przeszliśmy główną ulicą z kilkoma starymi meczetami i XVI-wiecznym hamamem. Dotarliśmy do Gök Medrese, budynku z XIII wieku, który pełnił funkcję szpitala, a obecnie stanowi muzeum. Obok niego znajduje się najciekawsze miejsce w Tokat, czyli Taş Han. Budynek z XVII wieku służył za karawanseraj, czyli miejsce postoju dla podróżnych. Obecnie wydaje się być centralnym miejscem dla mieszkańców miasta. Na dziedzińcu mieszczą się kawiarnie, a w arkadach budynku stragany, głównie z tkaninami. Tokat jest znany z wzorzystych chust i szali oraz obrusów z naturalnych tkanin, często ręcznie malowanych.
Było jeszcze za wcześnie, żeby spróbować Tokat kebabı, plastrów mięsa jagnięcego, bakłażanów, ziemniaków, zielonej papryki i pomidorów, zapiekanych z dodatkiem czosnku. Wypiliśmy więc turecką kawę i ruszyliśmy dalej.
Sivas
Z Tokat pojechaliśmy do Sivas. Anatolia jest wyżyną i przemieszczając się na wschód, wjeżdżaliśmy coraz wyżej ponad poziom morza. Sivas leży 1275 m n.p.m. i daje się tu odczuć niższe ciśnienie, które wynosi około 850 hPa (w Polsce średnio ok. 1000 hPa). Jego historia sięga dwóch tysięcy lat, kiedy w czasach rzymskich powstało w tym miejscu miasto Megalopolis, które zmieniło później nazwę na greckie Sebasteia i tureckie Sivas. Jednak miasto kojarzone jest z historią najnowszą. Tu miał miejsce Kongres Sivas, zwołany przez Mustafę Kemala Atatürka we wrześniu 1919 r. Kongres był punktem zwrotnym w formowaniu Republiki Tureckiej. Podjęto na nim szereg znaczących decyzji dla tureckiej wojny o niepodległość.
Centralnym punktem miasta jest Cumhuriyet Meydanı, czyli plac Republiki. To popularne miejsce spotkań mieszkańców miasta. Stoi tu meczet zbudowany w XVI w. oraz trzy XIII-wieczne medresy. W dwóch z nich mieszczą się obecnie herbaciarnie. Z trzeciego budynku pozostały tylko dwa minarety i główny portal.
Po drugiej stronie placu znajduje się Muzeum Kongresu Atatürka, przedstawiające historię wojny o niepodległość (niestety tylko po turecku) oraz sale kongresowe i sypialnię tego największego bohatera Turcji.
Kilka ulic dalej stoi Ulu Camii (Wielki Meczet) z końca XII wieku, najstarszy ważny budynek miasta. W jego niskim wnętrzu sufit podtrzymuje 50 kolumn. Do budynku przylega, dobudowany nieco później, pochylony minaret.
Trzeba przejść jeszcze kawałek, żeby zobaczyć Gök Medrese, podobno imponujący XIII-wieczny budynek szkoły islamskiej, którego ściany wyłożone były błękitnymi kafelkami. Niestety medresa była całkowicie zasłonięta z powodu remontu.
W Sivas zjedliśmy köfte, podobno najlepsze w kraju kotleciki z mięsa mielonego. Odwiedziliśmy też duży sklep z przyprawami i orzechami. W Turcji bardzo popularna jest sprzedaż tych towarów na wagę, zarówno na bazarach, jak i w wyspecjalizowanych sklepach. Zaskakuje ich ogromna różnorodność i z reguły niskie ceny.
Erzincan
Do Erzincan zostało nam jeszcze 240 km i dojechaliśmy tam już po zmroku. Dlatego rano zaskoczył mnie widok ośnieżonych szczytów. Miasto leży na płaskim terenie, ale otoczone jest wysokimi górami. Wielokrotnie ucierpiało podczas trzęsień ziemi i nie ma w nim nic wartego obejrzenia. Mimo to pojechaliśmy do centrum, gdzie pod głównym placem znajduje się bazar z wyrobami z miedzi. W niedzielny poranek działało tylko kilka sklepów, ale i tak wybór artykułów gospodarstwa domowego z metalu był ogromny. Skusiłam się na metalowy serwis do kawy w stylu osmańskim, mając nadzieję, że mimo restrykcyjnego limitu bagażu podręcznego, uda mi się go jakoś przywieźć do Polski.
Wodospad Girlevik
Zapytaliśmy sprzedawczynię, co jeszcze możemy zobaczyć w Erzincan, a ona poleciła nam wodospad pod miastem. Ponieważ znajdował się prawie na naszej trasie, postanowiliśmy go odwiedzić. Na wąskiej drodze biegnącej przez pola i wioski, trafiliśmy na wóz opancerzony i kontrolę wojskową. Było to trochę dziwne, bo w pobliżu nie było granicy ani widocznych obiektów o znaczeniu militarnym. Żołnierz zapytał nas, dokąd jedziemy i przepuścił. Na końcu kilkunastokilometrowej drogi znaleźliśmy duży parking i po kilku minutach spaceru dotarliśmy nad wodospad Girlevik. Woda, pochodząca ze stawów powyżej, spływa tu kaskadami z 30-40 metrów. Wodospad jest popularnym miejscem pikników, na szczęście z powodu wczesnej pory było jeszcze spokojnie. Uważany jest za jeden z najładniejszych wodospadów w Turcji i faktycznie warto było zboczyć z głównej drogi, żeby go zobaczyć.
Erzurum
Po trzech godzinach dotarliśmy do Erzurum, zimowej stolicy Turcji. Nie przypomina ono jednak wcale Zakopanego. Leży na wyżynie, a dookoła nie widać nawet gór. Z powodu wysokości 1850 m n.p.m, ciśnienie wynosi tam około 800 hPa. Mieszkańcy mają opinię konserwatywnych, większość kobiet nosi chusty na głowach. Jednak mimo, że z powodu upału miałam na sobie szorty, nikt nie zwrócił mi uwagi, czy nie spojrzał nieprzychylnie.
Erzurum powstało jeszcze przed naszą erą i w starożytności należało do królestwa Armenii. Tu w 1919 r. również odbył się Kongres niepodległościowy z udziałem Mustafy Kemala Atatürka.
Zatrzymaliśmy się w najstarszej części miasta, pod zamkiem z V w. Atrakcją zamku jest wieża, na którą się wspięliśmy, żeby zobaczyć okolicę (bilet kosztuje 7 lir). Widać stamtąd skocznie narciarskie, dowód na to, że miasto jest centrum sportów zimowych.
Naprzeciwko zamku stoi XII-wieczny Wielki Meczet. Prosty w formie budynek kryje wewnątrz las kolumn. Obok, nieco z tyłu, uwagę przykuwa znacznie bardziej zdobiona i kilkadziesiąt lat starsza szkoła teologiczna z dwoma minaretami. To symbol miasta, czyli Çifte Minareli Medrese. Wewnątrz budynku znajduje się odkryty dziedziniec, otoczony arkadami. Na obu piętrach budynku mieściły się sale dla uczniów i nauczycieli. W głównej nawie obejrzeć można grób fundatorki medresy, córki seldżuckiego sułtana. Przez lata niespokojnej historii miasta, minarety budynku straciły swoje zakończenia.
Kawałek za medresą i meczetem, na niewielkim wzgórzu stoją trzy grobowce, datowane na XII i XIV wiek. W przeszłości ten teren prawdopodobnie leżał poza murami miasta.
W Erzurum spróbowaliśmy lokalnej specjalności, çağ kebabı. Małe kawałki jagnięciny pieczone na szpadce, nie przypadły mi do gustu. Kebap podany bez dodatków, tylko z chlebem, był stosunkowo drogi (10 lir za szpadkę).
Droga na wschód
Za miastem zrobiliśmy sobie chwilę przerwy na parkingu, gdzie zatrzymało się kilka tirów. Od jednego z kierowców pożyczyliśmy nóż, którym pokroiliśmy naszego melona. Na takich przydrożnych parkingach często stoją studnie-krany z wodą pitną oraz bary z kilkoma plastikowymi krzesłami i piecykiem na drewno, na którym właściciel gotuje turecką herbatę. Po drodze widzieliśmy kilka bocianich gniazd.
Kars
Późnym popołudniem dotarliśmy do Kars. Tym razem zatrzymaliśmy się w odremontowanym pałacu. Z zewnątrz budynek się niczym nie wyróżniał, ale w środku odtworzono bogato zdobione wyposażenie. Jadąc wąską, zastawioną samochodami i prowadzącą przez jakieś targowisko drogą, zaczęliśmy się zastanawiać, czy to był dobry wybór. Ale ostatecznie okazało się, że nocujemy pod wzgórzem zamkowym, kilka minut pieszo od najstarszej części miasta. Przy hotelu płynął strumień, a na otaczających dolinę wzgórzach pasły się owce.
Kars było w starożytności fortecą Armenii, a na przełomie XIX i XX w. należało do Rosji. To Rosjanom centrum miasta zawdzięcza układ ulic na planie siatki. Nad miastem góruje zamek, zbudowany w XII w., później zburzony i kilkukrotnie przebudowywany. Zamek był miejscem zaciętych walk w czasie i po I wojnie światowej. Obok zamku znajdują się najstarsze budowle miasta: kościół Apostołów, ruiny Wielkiego Meczetu i XV-wieczny kamienny most, zniszczony przez trzęsienie ziemi i odbudowany w XVIII w.
Po krótkiej wspinaczce pod zamek i obejściu starówki, odwiedziliśmy sklepy z serami i miodami, z których słynie Kars. Niestety zakup kilkuletnich żółtych serów w sytuacji, gdy mieliśmy przed sobą jeszcze tydzień podróży samochodem, nie miał sensu. Poza tym przywożenie nabiału spoza Unii jest niedozwolone. A miody nie mieściły się w limicie płynów dla bagażu podręcznego.
Ani
Rano pojechaliśmy jeszcze dalej na wschód, pod samą granicę z Armenią. Naszym celem były ruiny Ani. Nazwa miasta pochodzi od czczonej tu bogini Anahid, perskiej odpowiedniczki Afrodyty. Pierwsze wzmianki o Ani, jako fortecy na wzgórzu, pochodzą z V w. Miasto zostało w X w. stolicą Armenii, a później przechodziło z rąk do rąk, aż w 1319 r. zniszczyło je silne trzęsienie ziemi. W okresie świetności zamieszkiwało je prawie 100 tysięcy osób, było nazywane miastem 40 bram, 1001 kościołów i rywalizowało z Konstantynopolem. Obecnie odbudowano część murów, a na wielkim, pofałdowanym i porośniętym trawami terenie, porozrzucanych jest kilka kamiennych budynków. Są to głównie kościoły, we wnętrzach których zachowały się nawet freski. Ostał się też XI-wieczny meczet, ruiny zamku i pozostałości innych budowli.
Teren miasta kończy się wąwozem, w dole którego płynie rzeka. To naturalna granica z Armenią, o czym przypomina też miejscami płot i wieżyczki strażnicze. Byliśmy tam przed południem i teren był niemal pusty, turystów można było policzyć na palcach. Gdy wchodziliśmy przez główną bramę, strażnik akurat wyprowadzał z terenu muzeum stado kóz, podobno bezpańskich. Miasto wpisane jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, a bilet wstępu kosztuje 12 lir.
Zwiedzanie Ani zajęło nam ponad godzinę i zaczęło się już robić gorąco. Wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy na północ, przez góry, nad Morze Czarne.