We Włoszech byłam wielokrotnie. Na północy, w Toskanii, w Rzymie i na Sycylii. Tym razem, ze względu na tanie bilety z Krakowa do Bari, zdecydowałam się polecieć z mamą na objazd Apulii.
Apulia to obcas i ostroga włoskiego buta. Z wyjątkiem wyżynno-górzystego Półwyspu Gargano na północy, jest terenem równinnym, z najdłuższą linią wybrzeża we Włoszech, liczącą prawie 800 km. Mimo bliskości wody, panuje tu klimat półpustynny. Jest największym w kraju regionem produkcji oliwy. Uprawia się tu również winorośle i pszenicę, a także warzywa i owoce. Region słynie z win Neogroamaro i Primitivo.
W trakcie tygodniowej wycieczki postanowiłyśmy najpierw pojechać na północ, na półwysep Gargano, później na południe, do Gallipoli, a na koniec odwiedzić Bari.
Z lotniska JPII na lotnisko Karola Wojtyły
Z Polski do Bari latają tani przewoźnicy: Ryanair i Wizzair z Krakowa, w sezonie letnim Wizzair z Katowic, Warszawy i Wrocławia. Wybrałyśmy Ryanaira, z powodu bardziej nam odpowiadających godzin lotów. Port lotniczy im. Karola Wojtyły w Bari leży 8 kilometrów na północ od miasta, do którego można dojechać koleją lub autobusem. Ma jedną drogę startową i w 2017 r. obsłużył prawie 4,7 mln pasażerów. W terminalu jest tylko kilka sklepów wolnocłowych, barów i jedna restauracja. Nie ma kraników z wodą, a półlitrowa butelka kosztuje od 1,5 Euro.
Samochód
Lot odbył się zgodnie z rozkładem, szybko odebrałyśmy bagaż i poszłyśmy po samochód. Zarezerwowałam go z firmy Dollar za pośrednictwem Autoeurope, który oferował najniższe stawki z pełnym ubezpieczeniem. Chwilę nam zajęło znalezienie wypożyczalni. Obsługą Dollara zajmuje się Hertz, o czym informuje tylko mała tabliczka przed ich stanowiskiem, więc musiałyśmy skorzystać z pomocy informacji lotniskowej.
Zamiast zamówionej Lancii Ypsilon dostałyśmy Dacię Sandero. Auto było nowe, miało tylko niecałe 2000 km przebiegu. Nie chcę urazić ewentualnych miłośników Dacii, ale musiano by mi dopłacić, żebym tym czymś jeździła na co dzień, bo prowadziło się jak traktor. Chociaż trzeba przyznać, że dawało radę podjechać po serpentynach pod górę i było ekonomiczne, paliło 6 l na 100 km.
Pierwszego dnia miałyśmy przejechać z Bari przez nadmorskie miasteczka: Trani, Barlettę, Zaponettę, Siponto i Manfredonię, do Monte Sant’Angelo i do hotelu pod San Marco in Lamis, w sumie 160 km.
Jazda po Apulii
Drogi Apulii są w złym stanie. Poza autostradą nawierzchnie pełne są dziur, przez co obowiązują ograniczenia prędkości. Autostrada w pobliżu Bari jest dość wąska i zatłoczona, a wjazdy na nią bardzo krótkie. O włoskich kierowcach można by napisać książkę. Ograniczenia prędkości i zakazy wyprzedzania ich nie dotyczą. O kierunkowskazach nie słyszeli. W miastach parkują gdzie popadnie, strach się przeciskać zapchanymi wąskimi uliczkami. Wielokrotnie przejeżdżałam na centymetry od stojących po obu stronach ulicy samochodów. Większym autem bym się tam nie zapuściła.
Zauważyłam, że w centrum miast parkowanie najczęściej jest płatne. Za darmo można parkować w weekendy i w czasie sjesty. Tylko w najbardziej popularnych miejscowościach płaci się przez cały tydzień od wczesnego rana do wieczora. Jednak prawie zawsze znajdowałyśmy jakieś miejsce, plac albo boczną uliczkę, gdzie można było zostawić samochód za darmo.
Trani
Pierwszy przystanek zrobiłyśmy w Trani. Wczesnym popołudniem miasteczko było wymarłe. W Trani trzeba obejrzeć katedrę św. Mikołaja Pielgrzyma, chyba najbardziej imponującą ze wszystkich kościołów, jakie widziałyśmy w Apulii. Niestety była zamknięta, pozostało nam oglądanie jej z zewnątrz. Z placu przed katedrą widać też zamek z początku XIII w., zbudowany, jak większość zamków w tej części Włoch, przez Fryderyka Ii. Budynek jest bardzo prosty i surowy, jak wszystkie tego typu budowle na tym terenie.
Barletta
W leżącej 13 km dalej Barletcie, poszukałyśmy 5-metrowego posągu Kolosa, symbolu miasta. Ta rzeźba z brązu, datowana na IV-VI wiek, przedstawia jednego ze wschodniorzymskich cesarzy. Została zrabowana przez Wenecjan, prawdopodobnie z Konstantynopola. Stoi kilkaset metrów od niewielkiej starówki, przez którą trzeba przejść, żeby zobaczyć romańsko-gotycką katedrę i ogromny zamek.
Zaponetta
W Zaponetcie zatrzymałyśmy się przy plaży. Miała być czarna, więc spodziewałam się czegoś podobnego do plaży Reynisfjara na Islandii. Ale tu piasek był po prostu ciemny, szaro-brązowy.
Siponto
Kolejnym punktem był park archeologiczny w Siponto. Niewiele ruin pozostało ze starożytnego miasta Sipontum, opuszczonego po trzęsieniach ziemi w XIII w. Największe wrażenie robi zrekonstruowana w 3D bazylika wczesnochrześcijańska, stojąca obok kamiennej bazyliki z XII w.
Manfredonia
Kilka kilometrów dalej znajduje się Manfredonia, miasto zbudowane kilkadziesiąt lat po wyludnieniu Sipontum. Jego atrakcją jest średniowieczny zamek. Mury są dostępne za darmo dla zwiedzających i roztacza się z nich widok na pobliski port.
Monte Sant'Angelo
Następnie ruszyłyśmy w głąb półwyspu Gargano, krętą drogą pod górę do Monte Sant’Angelo. Droga, którą straszono w przewodnikach, faktycznie była pełna ostrych i dość stromych zakrętów, które jednak nasza mułowata Dacia pokonała bez problemów, a szosa była stosunkowo szeroka. W Monte Sant’Angelo miałyśmy sporo problemów ze zlokalizowaniem głównego zabytku, Sanktuarium Św. Michała Adchanioła. Gps pokazywał błędne trasy, próbował nas prowadzić przez miejsca zamknięte dla ruchu lub wąskie, strome uliczki, nie było też gdzie zaparkować, z wyjątkiem płatnych miejsc daleko od starówki. W końcu znalazłyśmy darmowy parking pod jakąś szkołą i, po dłuższej chwili szukania, trafiłyśmy do Sanktuarium.
Najważniejsza część Sanktuarium, Niebiańska Bazylika, znajduje się głęboko pod ziemią. Prowadzi do niej 86 schodów. Wnętrze składa się z dwóch kontrastujących ze sobą części: groty, w której w V w. kilkukrotnie miał ukazać się Michał Archanioł oraz wybudowanej pod koniec XIII w. nawy. Mimo, że dotarłyśmy do bazyliki już po godzinach otwarcia, odźwierny cierpliwie poczekał, aż zwiedziłyśmy grotę.
Zrobiło się już późno, więc pojechałyśmy do hotelu koło San Marco in Lamis. Chociaż ostatni odcinek miał tylko nieco ponad 30 km, to droga się już dłużyła. Po drodze było jeszcze San Giovanni Rotondo, które z powodu późnej pory zostawiłyśmy na następny dzień.
Klasztor San Matteo
Plan na drugi dzień zakładał trasę przez San Severo na południe do Lucery i Troi, i powrót przez San Giovanni Rotondo, w sumie ok. 140 km. Jednak najpierw podjechałyśmy do imponującego klasztoru San Matteo, wzniesionego na zboczu góry, z którego rozpościera się widok na leżące poniżej San Marco in Lamis.
San Severo
Z zalesionego, wyżynnego półwyspu Gargano zjechałyśmy na płaski, nizinny teren, porośnięty gajami oliwnymi. Puste, jak w większości miasteczek, uliczki San Severo, z barokowymi pałacami i kilkoma kościołami, zupełnie nie zapadły nam w pamięć, pomogło dopiero obejrzenie zdjęć.
Lucera
Lepiej zapamiętałyśmy Lucerę, gdzie w palącym południowym słońcu obeszłyśmy dookoła mury ogromnego XII-wiecznego zamku Fryderyka II. Później zatrzymałyśmy się na chwilę na starówce, a na koniec przejechałyśmy zobaczyć pozostałości rzymskiego amfiteatru, największego w tej części Włoch.
Troia
20 km dalej, na wzgórzu, leży Troia. Jest to niewielkie miasteczko z jedną, główną, wyłączoną z ruchu ulicą, przy której stoi kilka kościołów. Ogromne wrażenie robi XII-wieczna romańska katedra. Budynek był zamknięty, pozostało nam podziwianie go z zewnątrz.
San Giovanni Rotondo
Ominęłyśmy Foggię, która z powodu ogromnego ośrodka dla uchodźców zyskała opinię miasta niebezpiecznego, i pojechałyśmy do San Giovanni Rotondo, miejsca pochówku ojca Pio. Cel pielgrzymek z całego świata, skomercjalizowany jak inne tego typu sanktuaria, otoczony jest płatnymi parkingami i restauracjami dla turystów. Zaczęłyśmy od obejrzenia starej bazyliki, w której zaskoczył nas pusty grób świętego. Ani na miejscu, ani w internecie, nie znalazłyśmy żadnej informacji, gdzie obecnie znajduje się ciało. Może opiekunowie sanktuarium wychodzą z założenia, że jest to oczywiste. My, po zerknięciu na wytyczoną na zboczu góry drogę krzyżową, przeszłyśmy do nowej, ogromnej bazyliki. Okazało się, że w jej podziemiach jest grób ojca Pio.
Każdego dnia w Apulii miałyśmy ten sam problem: posiłek. Tylko w najbardziej turystycznych miejscowościach, jak Brindisi czy właśnie San Giovanni Rotondo, trafiałyśmy w ciągu dnia na otwarte restauracje. Wszędzie indziej, żeby cokolwiek zjeść, trzeba było czekać do 19-20. Postanowiłyśmy odpuścić sobie menu dla pielgrzymów i po powrocie do hotelu, poszłyśmy do jednej z lokalnych pizzerii. Krótko po otwarciu, byłyśmy tam jedynymi gośćmi.
Jak wszędzie we Włoszech, w restauracjach w Apulli pobiera się coperto, opłatę za obsługę, w wysokości 1-2 Euro od osoby. Dostaje się za to zazwyczaj poczekajkę w postaci chleba i oliwy.
Castel del Monte
Trzeciego dnia opuściłyśmy Półwysep Gargano i pojechałyśmy na południe. Pierwszym celem był Castel del Monte, zamek Fryderyka II. Zbudowany na odludziu, góruje nad polami uprawnymi. Ma plan ośmiokąta, z ośmioma basztami, ośmioma salami na każdej z dwóch kondygnacji i wewnętrznym dziedzińcem. W zamku nie ma żadnych mebli i niestety nie ma wyjścia na dach. Bilet wstępu kosztuje 10 Euro. Jest popularną atrakcją turystyczną. Nie można podjechać pod sam zamek, dla samochodów wyznaczono płatny parking na południe od zamku (5 Euro), z którego trzeba zrobić sobie długi spacer na wzgórze, ewentualnie dojechać autobusem. Przy szosie obowiązuje zakaz parkowania, ale my znalazłyśmy duży darmowy plac na skraju lasu, od strony północnej, od którego prowadziła ścieżka przez las do zamku.
Wewnątrz trafiłyśmy na darmową degustację oliwy, białego sera oraz win z okolicy.
Ruvo di Puglia
Leżące 20 km dalej Ruvo di Puglia to kolejna miejscowość, której puste i dość zaniedbane uliczki i zamknięte kościoły nie zapadły w pamięć. Wyjątkiem była romańska katedra z ciekawymi rzeźbami na portalu.
Polski cmentarz wojenny w Casamassima
Później zatrzymałyśmy się na chwilę przed bramą polskiego cmentarza wojennego w Casamassima. Spoczywają na nim żołnierze, którzy brali udział w kampanii włoskiej w czasie II wojny światowej. Zadbanym cmentarzem, leżącym pośród winnic, opiekują się władze miasta Casamassima i polski konsul honorowy w Bari.
Turi
Na koniec pojechałyśmy do urokliwego miasteczka Turi. Słynie ono z uprawianych w okolicy czereśni, których festiwal właśnie się odbywał. Z tego powodu miałyśmy problemy z przejazdem, bo centrum zamknięto dla ruchu, a gps uparcie kierował nas na zablokowane ulice. Na głównych placach i deptakach rozlokowano kramy z czereśniami i nie tylko, i poustawiano różne instalacje przedstawiające np. pracę na roli.
W Turi spróbowałyśmy lokalnego dania, tronere. To rodzaj zrazów nadziewanych boczkiem i serem, zapiekanych w glinianym naczyniu z cebulą i pomidorami, najlepiej w piecu opalanym drewnem.
Na noc zatrzymałyśmy się w gospodarstwie agroturystycznym w pobliżu najciekawszych według mnie miejsc w Apulii, jaskiń Castellana i Alberobello.