W ośrodku nad jeziorem Naivasha najchętniej zostałabym tydzień, ale już rano wyjechaliśmy do Masai Mara. Z 250 km, pierwsze 70 prowadziło po dobrej jakości asfaltowej szosie. Dalej była droga dziurawa jak ser (momentami z przewagą dziur nad asfaltem), z poobrywanymi krawędziami. Kierowca jechał albo dwoma kołami po poboczu, lewym lub prawym, albo całkiem obok jezdni. Wreszcie asfalt też się skończył i ostatnie kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy już po drodze gruntowej, pełnej kamieni. Na taką trasę znacznie lepiej od vana nadawałby się samochód terenowy.
Keekorok Lodge
Tym razem lodge znajdował się na terenie parku. A właściwie dwa lodge, bo grupa mieszkała w jednym, a ja, ponieważ rezerwowałam wycieczkę na ostatnią chwilę, w innym. Miałam chyba szczęście, bo mój Keekorok Lodge składał się z eleganckich domków kempingowych, natomiast grupa mieszkała w luksusowych, ale mimo wszystko, namiotach. Keekorok Lodge jest najstarszy w parku i szczyci się znanymi gośćmi, m.in. księciem Karolem.
Popołudniowe safari
Po lunchu (bez rewelacji, bo nie lubię jeść w pojedynkę), pojechaliśmy na popołudniowe safari. Masai Mara jest najbardziej znanym i przez to oblężonym przez turystów parkiem. Co chwilę napotykaliśmy inne vany i samochody terenowe. Udało nam się zobaczyć lwy – najpierw młode lwiątko zajadające zebrę, później trzy śpiące dorosłe osobniki. Na koniec trafił się szakal i trzy gepardy.
Safari w Kenii, dzień 6: Masai Mara
Dwa safari
Na poranne safari pojechaliśmy w okrojonym składzie, bo Amanda się rozchorowała. James zabrał nas nad rzekę Mara, na granicy z Tanzanią. Zobaczyliśmy miejsce, w którym co roku odbywa się wielka migracja zwierząt z Serengeti do Masai Mara. W rzece pływały hipopotamy i krokodyle.
Po powrocie skorzystałam z godzinnego masażu w centrum spa. Niedrogo, 30 dolarów.
Po lunchu kolejne safari, już z Amandą. Wreszcie trafiliśmy na hieny. I szakale.
Wieczór z przygodami
W drodze powrotnej do lodge’a okazało się, że złapaliśmy panę. Bliżej był lodge, w którym zakwaterowaterowana była reszta grupy. James postanowił tam podpompować koło, niestety bez efektu. Zanim zmienił oponę, zrobiło się ciemno. Ponieważ na jazdę po parku po zmroku konieczne jest specjalne pozwolenie, przed udaniem się do mojego lodga pojdechaliśmy do bramy parkowej. Okazało się, że człowiek wydający pozwolenia pojechał do pobliskiej wioski. Wyjechaliśmy z parku do skupiska baraków, wokół których kręcili się Afrykańczycy. Slumsy w nocy sprawiały przerażające wrażenie. James poszedł szukać właściwego faceta, a ja siedziałam w vanie i starałam się nie ruszać. Na szczęście nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Po kilkunastu minutach, z ważną przepustką, wrociliśmy na teren parku. Miałam dodatkowe, nocne safari 😉