Do Toronto leciałam Lufthansą z Warszawy, z przesiadką we Frankfurcie.
Pierwsze wspomnienie z Kanady to czarna pani oficer imigracyjna na lotnisku w Toronto, wypytująca o plan pobytu. Pokazałam jej plik wydrukowanych dokumentów na całą trasę, łącznie z najważniejszym dla niej – biletem powrotnym.
Z wyjątkiem tej osoby, uderzyła mnie niespotykana gdzie indziej empatia i chęć niesienia pomocy. Gdy wysiadłam na stacji metra w pobliżu kampusu uniwersyteckiego, w którym miałam nocować, i podeszłam do schodów, przechodząca obok kobieta zaoferowała pomoc w dźwiganiu do góry mojej sporej walizki. Na szczęście obok była działająca winda, więc podziękowałam. Dotychczas rzadko kiedy spotykałam się z taką ofertą od mężczyzn, a od kobiet nigdy.
Z lotniska do centrum jechałam najpierw autobusem, później przesiadłam się na metro. Aktualne rozkłady jazdy i informacje o biletach można znaleźć na stronie ttc.ca.
Kampus uniwersytecki (University of Toronto Residences – New College) to nie miejsce, które ponownie wybrałabym na nocleg, ale wtedy był najtańszą z dostępnych opcji, wprawdzie nie spełniającą wszystkich moich minimów, ale możliwą do zaakceptowania. A minimum to własny pokój z łazienką, z dobrymi opiniami w internecie, zlokalizowany w dogodnym miejscu.
Pokój w kampusie był jednoosobowy, niestety bez własnej łazienki, bardzo prosto urządzony. Ale czysty i praktycznie w centrum miasta. I w cenie, za jaką w Stanach dostawałam porządny pokój hotelowy ze śniadaniem. No cóż, Toronto jest drogie.