Śniadania w hotelach, z jednym wyjątkiem, były typowo chińskie i składały się z ciepłych dań z makaronu z mięsem, warzyw, bułek na parze, tofu i wielu produktów, których nie udało nam się rozpoznać ani po wyglądzie, ani po smaku. Z europejskiej kuchni była jajecznica, tosty i rozgotowany ryż na mleku. Do picia zdarzała się kawa z ekspresu, ale często nie było zwykłego mleka, tylko sojowe. No i patyczki zamiast sztućców.
Tajwan słynie z nocnych marketów z tanim jedzeniem. Rzeczywiście są w każdym mieście i można tam spróbować lokalnych specjałów. Niestety najczęściej je się na stojąco, a ponadto niektóre ulice nie są zamknięte dla ruchu i trzeba uważać na przeciskające się między pieszymi skutery. Oprócz jedzenia, na straganach króluje bazarowa chińszczyzna.
Na obiad próbowałyśmy wietnamskich potraw: pierożków dim sum, zup z owocami morza, zachwalanych beef noodles (rosół wołowy z makaronem) i oyster omlette (omlet z ostrygami). Sushi było znacznie mniej niż się spodziewałyśmy, poza drogimi restauracjami trafiałyśmy tylko na sieciówkę Sushi Express, w której talerzyki przesuwają się na taśmociągu. Pewnie z racji pory roku, dopiero ostatniego dnia na Tajwanie trafiłyśmy do lodziarni z shaved ice, lodami zeskrobanymi z lodowej bryły, podanymi z sosem i owocami. Z napojów kilkakrotnie piłyśmy bubble tea, zimną herbatę z mlekiem i galaretkowymi kulkami.
Add a Comment